Wczorajszej
nocy, a była to noc nie byle jaka, bo noc świętojańska i przy pełni księżyca,
śniło mi się, że wójt włamał się do moich piwnic w poszukiwaniu trzech kurzych
jaj.
Ja
te jaja miałam gdzieś ukryte i z niepojętych teraz przyczyn (we śnie przyczyny
były spójne logicznie) nie chciałam ich oddać. W pewnej chwili wójt wszedł do
garażu, który sąsiaduje z piwnicami, a ja go tam zamknęłam i uciekłam do
mieszkania. Wówczas wójt zaczął śpiewać przepięknym sopranem.
Następnie
usłyszałam uderzenia siekiery w drzwi garażu. W tym czasie Kuba zdążył wezwać
policję. Pojawił się policjant w niebieskim, staroświeckim mundurze. Niemal w
tej samej chwili do mieszkania wpadł wójt z siekierą w dłoni i wrzaskiem, że
zaskarży mnie za zniszczenie mienia. Na to ja odrzekłam, że siekiera i drzwi są
moje...
Za
pomocą „Sennika” Marie Coupal udało mi się zinterpretować sen. Także sprawa
niebiańskiego sopranu wójta wyjaśniła się prędko: otóż ostatnio zasypiam i śpię
przy dźwiękach radia – Pierwszego Programu Polskiego Radia. Dawali nocą jakąś operę, łatwo to sprawdzić.
Mój
sen jest misterną siecią wielobarwnych i wielostrunnych niteczek, splecionych w
kształtach tak logicznych, że Euklides mógłby mi gratulować. Jest konstrukcją
wykwintną i subtelną, konstrukcją wykraczającą poza swój czas, choć osadzoną
uwięzienie w przestrzeni, która czasowi temu urąga, albowiem bardziej jest
dotykalna.
W
porównaniu do ustawy o zagospodarowaniu śmieci.
Opowiem
państwu, jak czwarta potęga światowa, Francja, która nas swobodnie zrobiła w bambuko
z platformami cyfra+ i n, co dało n+ (pozdrowienia, panie Solorz), robi z
własnymi śmieciami i jak się to odbywa.
Nie
wiem, czy we wszystkich departamentach tak jest, ale w Var, na pewno. To jest,
między innymi, tak zwane Lazurowe Wybrzeże.
Tam
wzdłuż ulic, co pięćdziesiąt, sześćdziesiąt metrów, ustawione są, nierzucające
się w oczy, dwustupięćdziesięciolitrowe pojemniki w kolorze piasku, czyli
wszechobecnym kolorze budowlanym w tamtym regionie. Na klapach tych pojemników
jest czarny napis: sac-poubelle obligatoires, co znaczy: obowiązkowe torby na
śmieci. Co znaczy, że nie wolno odpadów wrzucać bezpośrednio do pojemnika (za
to można zdrowo oberwać), a muszą one być w workach foliowych. Koniec.
Codziennie,
a jeżeli temperatura i wilgotność powietrza są bardzo duże, to dwa razy
dziennie, przejeżdża śmieciarka i zabiera śmieci z tych ogólnie dostępnych
pojemników. Nikogo nie interesuje, co jest wrzucane do pojemników, byle by było
zapakowane w foliowy worek.
Odpady
te są wywożone na wysypiska, gdzie odbywa się ich sortowanie. Co się dalej
dzieje, nie wiem. Wiem za to, że mój Brat – Szaleniec – Elektronik załatwił
sobie w merostwie wstęp na wysypisko. Nie jest łatwo o takie pozwolenie, ale
jest to, jak widać, do załatwienia przez szaleńca.
Po co mojemu Bratu takie pozwolenie? Bo on tam
buszuje w poszukiwaniu wyrzuconych do śmieci radioodwarzaczy, telewizorów,
kamer video, kolumn, dewede i takich tam. Zabiera to do swojego atelier i
reanimuje. Po czym, naprawione, rozdaje znajomym. To jego popaprana pasja.
Dlaczego
ja to piszę?
Ano
dlatego, że gdyby jakikolwiek Francuz dostał do domu (za potwierdzeniem odbioru
i podpisem) dokument typu :”Deklaracja...”, to czy to były Petain, de Gaulle,
Pompidou, Giscard d’Estaing, Mitterrand,
Chirac, Sarcozy, czy Hollande, zostałby zabity śmiechem. Czwarta potęga świata
przestałaby istnieć.
Tymczasem...
Ktoś
na forum e-piotrków pisze, że on nie widzi problemu, bo ma w swojej szafce
cztery pojemniki na śmieci, zakupione w ikei. I segregowanie śmieci dla niego nie
jest żadnym problemem.
Ja
też nie widzę problemu, proszę pana. Jeżeli o mnie chodzi, może pan mieć
sześćset pojemników i armatę na środku salonu; słuchać Arki Noego od świtu do
nocy, albo Mozarta, jak pan woli. Pod jednym małym warunkiem: nie będzie mnie
pan zmuszał do tego samego.
Śmieci
to od dawna w Polszcze skarb najdroższy. Zamykany na klucz w wytwornych
kabankach. I prawdopodobnie 80% ludzi zracjonalizowało ten kabaretowy absurd,
bo z moich obserwacji wynika, ze ludność osiedlowa istotnie – karnie otwiera
murowane budowle z klucza i karnie je nazad zamyka.
Z
tym społeczeństwem naprawdę da się zrobić wszystko. Śmieci – to taka próba
wytrzymałości i karności.
Gmina
jest właścicielem moich śmieci. Ja je produkuję, ale gmina jest ich
właścicielem. Znowu muszę wziąć pigułki przeciwpsychotyczne. Bo jak świat
światem, od Fenicjan, nie słyszałam, żeby producent płacił odbiorcy za łaskę.
Zwłaszcza, jeżeli odbiorcy histerycznie zależy na produkcie. A ja mam
uzasadnione odczucie, że toczy się wojna o moje prywatne śmieci. Nawet ustawowe
przetargi są, kto będzie mógł ode mnie te moje śmieci zabrać. Jest cholerny
popyt na moje prywatne śmieci. A ja muszę zapłacić, żeby klient je wziął.
Na
studiach miałam różne przedmioty: ekonomię polityczną kapitalizmu, socjalizmu,
socjologię marksistowską, ale w żadnym z tych przedmiotów autor podręcznika nie
był aż tak bezczelny.
Mówię
i powtarzam: ja w ogóle nie generuję śmieci. Nic, co jest odrzutem w moim
gospodarstwie domowym nie jest śmieciem. NIC. Metal odbiera znajomy
„złomowiec”. Dzięki niemu dowiedziałam się, jak działa mafia złomowa w mieście.
Ze szkłem jest podobnie. Po makulaturę taki jeden pan się stawia o świcie co
poniedziałek, jak w zegarku. Ja tylko wystawiam karton albo worek z napisem:
„makulatura”. Reszta jest biodegradowalna, więc zasila ziemię w moim ogrodzie.
Do jakiego stopnia zasila, łatwo sprawdzić: pokrzywy mają wysokość jednego
metra osiemdziesięciu centymetrów, zaś łopiany zawstydzają to coś, co pływa po
Jeziorze Wiktorii i jest bardzo duże. Zapomniałam nazwy.
Wyobraźmy
sobie, mili Państwo, mieszkanie, gdzie - dla oszczędności tymczasowej albo z
potrzeby i konieczności ekonomicznej – mieszka czworo przyjaciół na określonej
przestrzeni; każdy ma swój kąt i żyje im się nienajlepiej, ale też bez zbędnego
płaczu.
Nastaje
dzień, kiedy trzeba ustalić wspólne płatności; dla uproszczenia – niech to
będzie jedynie płatność za zużycie wody. Mieszkanie zajmują:
-
Ania, długowłosa studentka prawa. Dbająca o swój wizerunek, tu rozumiany:
strój, zadbana powierzchowność. Miła, i
niezwykle asertywna. Nie ma chłopaka. Większość czasu spędza poza domem, w
bibliotekach lub klubach uczelnianych.
-
Łukasz, któremu nadmiar testosteronu kazał wypaść włosom na głowie, ale, który
w zamian postanowił się nie golić i ma wyhodowaną imponująca brodę. I wąsy.
Studiuje mechanikę i pracuje do nocy u zaprzyjaźnionego fachmana, gdzie
wymienia tłumiki, a po pracy bierze prysznic u szefa i wypachniony wraca do
domu.
-
Katarzyna, która pracuje w domu po szesnaście godzin na swoim laptopie dla
znanej firmy. W ogóle nie przyjmuje gości; założyła sobie pięć lat życia w
poświęceniu, żeby się odbić od dna. Ma długie, lśniące włosy, które dla zabawy
i w celu oderwania jej od laptopa, chłopaki lubią zaplatać w warkoczyki,
jakkolwiek Katarzyna tego nie lubi.
-
Marcin, chłopak szukający swojej wielkiej miłości. Od lat dręczący się swoimi
kompleksami. Kiedy nikogo nie ma w łazience, Marcin ją zajmuje i godzinami
przygląda się sobie, nie znajdując odpowiedzi na swoje pytania. Marcin jest
homoseksualistą, utrzymują go rodzice, w sobie upatrujący winy za to, że Marcin
jest, kim jest.
Czy
ja muszę pisać dalej? Dla niektórych pewnie – tak. Ale ja nie piszę dla tych
„niektórych”.
Po
to jest władza z naszego nadania, żeby sobie poradziła z problemem. Władza,
która nie radzi sobie z problemem śmieci, nie może sobie poradzić z problemem
obronności kraju, prawda? Czy ja się mylę?
Żabojady,
dla których tak zwana unia wprowadziła pojęcie ślimaka, jako „ryby
śródziemnej”, czy jakoś tak, zrobią z nami wszystko. A my, od Napoleona, z
którego Francuzi kpią, szydzą i mają za pchłę, zapatrzeni jesteśmy w ten naród,
kraj?. Polskie znaczki pocztowe są wzorowane na martycach żabojadów. RMFFM – to
żywcem przejęta nazwa. Ja tak mogę długo.
Być
może, kiedyś opowiem Państwu historię żydówki z szesnastej dzielnicy Paryża.
Nie
to, żebym nie lubiła Francuzów. Ale w moim odczuciu – jest to tak durne
społeczeństwo, jakich mało.
To
społeczeństwo jednak ze spokojem zgadza się na swoją durnotę, bo wie, że obudzi
się dokładnie w tym samym miejscu, w którym zasnęło.
Proszę
zwrócić uwagę na to, że Francuzi nie uczą się języków obcych. To obcy uczą się
francuskiego.
W necie jest do wydrukowania ściąga, którą
należy sobie powiesić w kuchni: co i jak i w jakich kolorach segregować.
To
pomoc. Bardzo ładnie.