Tyle
tego jest, że nie wiem, co właściwie napisać?
Co
było dla Niego najważniejsze? Dźwięki.
Kiedy
próbował mi pokazywać swoją ukochaną ciemną muzykę, stawiałam veto. - Ja wiem,
to nie twoje klimaty. I zazwyczaj odpuszczał. A ja patrząc na słuchawki, myślałam,
że Bóg istnieje. Tak... Jeżeli już nie ma innych dowodów na istnienie Boga, to
fakt, iż spowodował stworzenie słuchawek, jest dowodem wystarczającym...
I
wzajemnie – ja zmuszałam Go czasem do słuchania moich ulubionych kompozycji.
Bo
to było, proszę Państwa, tak, że nasze gusta muzyczne odnośnie do muzyki
współczesnej były, łagodnie mówiąc, różne. Kuba wsłuchiwał się w mroczne
klimaty, ja wolałam fortepian plus perkusję.
Nie,
nie kłóciliśmy się o „wyższość świąt”... Po prostu – próbowaliśmy sobie
nawzajem coś pokazać. Czasami się udawało, często nie. Nigdy, przenigdy nie
było to kwestią sporną. Przeciwnie, przy prezentacji Karjalan Sissit ( Jego
ulubiona to: „Pig Society”), dokładnie i ze wszelkimi szczegółami omówiliśmy
stosunkowo mało znany u nas epizod drugiej Wojny Światowej. Gdyby nie Kuba, o
wielu, wielu sprawach bym nie wiedziała.
Kuba
Moja Kochana szału chciewała dostawać, kiedy regulowałam stroboskop. Kubunio
wiedział, że za chwilę ryknie, ale nigdy nie wiedział, co.
Mnie
robił te same wolty.
Trzymał
mnie za rękę, bez przerwy trzymał mnie za rękę; jakbym miała zamiar sobie
pójść. Czasami było to dziwne i męczące. Przecinałam tę smycz na jakiś czas,
bośmy się dusili oboje. Potem wracaliśmy do siebie, jeszcze bardziej związani,
niż przedtem.
Nigdy
niczego przed Nim nie taiłam. Kuba nade wszystko kochał wolność, a dostęp do
informacji jest najwyższym przejawem wolności. Tym bardziej, jeżeli chodzi o
sprawy najważniejsze, ostateczne.
O Jego Śmierci rozmawialiśmy, jak o planowaniu
wakacji. Rozmawialiśmy o tym, że jeżeli zajdzie taka konieczność, a On będzie
bardzo cierpiał, to, za Jego zgodą... coś wymyślimy. Często poruszał temat
eutanazji, a ja mówiłam, że w naszym dobrym kraju nie ma takiego prawa, którego
się nie da obejść albo zmanewrować.
To
Go uspakajało. Był smutny, ale spokojny. Nie tracił energii na podejrzliwość.
-
Na moim pogrzebie masz wygłosić : „Spowiedź kretyna” i „Ulicę szarlatanów”.
-
Nie, mój drogi, „Ulicy” się nie będę z powrotem uczyć na pamięć.
-
Dobrze, niech będzie „Spowiedź”. Ale ma być głośno.
-
Głośno to Ty żyjesz, ale niech Ci będzie. Tylko, nie wiem, czy będzie okazja.
-
Ma być.
-
Głupi jesteś, jak zwykle, ale niech Ci będzie. – Może i głupi jestem, ale tak
chcę. – Kurwa, nie dopuszczą mnie do
żłoba. – Ciebie nie dopuszczą?! –
Nie dopuszczą. – To ja im, kurwa,
pokażę. – Chętnie popatrzę.
Przyjaciel
Kuby ze wszystkich sił powstrzymywał mnie, żebyśmy nie wchodzili do kaplicy. –
Przeczekajmy to tutaj – prosił: na przystanku.
A
ja czułam wewnętrzną potrzebę, żeby tam na chwilę, chociaż, zajrzeć.
Niepotrzebnie.
D.
dzielnie poszedł ze mną. W pewnej chwili zauważył, że nie jest dobrze. Bez słowa
objął mnie ramieniem i siłą wyprowadził z kaplicy. Zawsze będę Mu za to
wdzięczna.
-
Mówiłem ci, żebyś tam nie szła?! Lansik robią, to normalne. Siedź i czekaj. Sam
wyglądam, jak głupi chuj - z zieloną reklamówką i świecidełkami w środku.
Kuba.
Wszystkie
Jego zmysły działały jednocześnie i jednocześnie – niezależnie. Potrafił
usłyszeć durną muzykę z przecznicy obok i wyłączyć nasz odtwarzacz, bo to Mu to
robiło kakofonię, której normalne ucho nie słyszało.
Wyczulony
na zapachy. Ja tu nie mówię o gotującej
się kiszonej kapuście; ja mówię o zapachu palonej gumy w odległości pięciu
kilometrów.
Z
kolorami nie miał problemu. Kolory pozostawiał mnie. Cokolwiek zrobiłam w
chałupie – było dobrze. Z tym, że męczyło Go nieco, kiedy upierałam się, żeby
wyraził swoje zdanie.
Ja się, rzecz jasna, denerwowałam, kiedy z
jasnego fioletu zmieniałam na słoneczny beż; a On i tak twierdził, że jest
równie ładnie... Ale, kiedy spadał pierwszy śnieg, Jego życie zamieniało się w
jeden wielki Project Winter. I Jego
obsesja: niebieskie światełko na torach kolejowych zimą... Wierzę, że je
zobaczył.
Jedzenie
też, cholera jasna, było zawsze pyszne.
Do
chwili, kiedy mógł przełykać. Potem wszystko zmiksowane szło przez rurę
gastrostomijną; żarcie podawane przez rurę w brzuchu nie różniło się niczym od
żarcia, jakie ja sama jadłam i jakie jedli inni. Ostrzeżona przez lekarzy, nie dodawałam też
nadmiernych substancji odżywczych, żeby nie obciążać wycieńczonego organizmu.
Prawdę
mówiąc, nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałam tak dzielnego, odważnego
człowieka. Oddychał przez rurę tracheostomijną, żywił się przez inną rurę i po
prostu żył, dopóki się dało. Nie pozwolił na to, aby bezustannie ciągać Go po szpitalach, parzyć radioterapiami, truć kolejną chemią, jedynie po to, aby żyjący mieli lepsze samopoczucie: oto zrobiliśmy wszystko, żeby żył.
On nie zrezygnował; On podjął decyzję.
Próbowano przed Nim ukryć wyniki ostatnich badań. Wpadł w szał. Wydobyłam dokument i przeczytałam Mu.
Kuba czytać nie chciał; słuchał tego, co mówię. Ufał mi bezgranicznie.
Przeczytałam, że są kolejne przerzuty do wątroby. Zapytał, czy grozi mu już encefalopatia...
Był smutny, ale - spokojny. Za poduszką fotela miał zapas zaoszczędzonej morfiny na złoty strzał, gdyby zaszła taka konieczność. Lub, gdyby się na to zdecydował. Wiedziałam o tym i wiedziałam, że ma do tego prawo. W tajnym dzbanuszku na parapecie okiennym trzymał ukrytą strzykawkę i igłę - tak na wszelki wypadek.
Powiedziałam mu też, że być może zaistnieje konieczność wprowadzenia Go w stan głębokiej sedacji: odetchnął głęboko z najwyższym uspokojeniem...
On nie zrezygnował; On podjął decyzję.
Próbowano przed Nim ukryć wyniki ostatnich badań. Wpadł w szał. Wydobyłam dokument i przeczytałam Mu.
Kuba czytać nie chciał; słuchał tego, co mówię. Ufał mi bezgranicznie.
Przeczytałam, że są kolejne przerzuty do wątroby. Zapytał, czy grozi mu już encefalopatia...
Był smutny, ale - spokojny. Za poduszką fotela miał zapas zaoszczędzonej morfiny na złoty strzał, gdyby zaszła taka konieczność. Lub, gdyby się na to zdecydował. Wiedziałam o tym i wiedziałam, że ma do tego prawo. W tajnym dzbanuszku na parapecie okiennym trzymał ukrytą strzykawkę i igłę - tak na wszelki wypadek.
Powiedziałam mu też, że być może zaistnieje konieczność wprowadzenia Go w stan głębokiej sedacji: odetchnął głęboko z najwyższym uspokojeniem...
Kuba
patrzył w kalendarzu, jak wypadają święta tego roku.
Się
weźmie taksówkę, ssak, on nie jest ciężki ani rozległy...
Żadne
z nas w to nie wierzyło. Tak w środku nie wierzyło, bo po wierzchu to
wiedzieliśmy, że Wielkanoc spędzimy razem.
Winobluszcz,
który posadziliśmy pięć lat temu, zarósł już pół parkanu. Posadziliśmy raptem trzy „cosie”, co ja
nazwałam „wąsami”. Wąsy sobie ładnie poczęły. Co roku patrzyliśmy, jak
przedzierają się przez siatkę w ogrodzeniu...
Następnego
roku nabyliśmy na Allegro „albercika”, jak go pieszczotliwie nazywaliśmy –
rdest auberta. Sześć sadzonek. Kto nie wie, co to, pieszczotliwie nazywany,
albercik, niech się lepiej nie
dowiaduje. Chyba, że ma parkan z betonu.
Nigdy
nie zapomnę, jak Kuba , patrząc na alberta po roku, powiedział w zadumie: - Coś
mi się widzi, że resztę życia spędzimy z sekatorami w ręku”...
Skalniak,
który zakładaliśmy cztery lata temu rozrósł się przeogromnie. Bluszcz,
kradziony z cmentarnego muru, wylazł na pół ogrodu.
Kuba
umierał bardzo ciężko, ale krótko.
Część
Jego rodziny nie może przeboleć, że nie był katolikiem, a i do samego
chrześcijaństwa miał stosunek daleki od uwielbienia. W ogóle wszelkie religie,
jako wprowadzane ogniem i mieczem, uważał za źródło zła i cierpienia. Jedyne,
jakie akceptował, to te, które wynikały jak gdyby same z siebie: uwielbienia
człowieka dla Natury, jej ogromu i srogości...
Bogowie
Kuby nigdy nie bywali miłosierni; za nic mieli słabego człowieka, jego lęki i
błagania. Czasami, z rzadka, dla zabawy lub w uznaniu szczególnych zasług, podnosili
któregoś z walecznych do rangi równego sobie...
Kochał burze, pomruki tego czegoś potężnego, co każe klękać w pokorze. Przekrzykiwał grzmoty, wadził się z tym ogromem. Ja się bałam burzy od zawsze; On był w swoim żywiole. Wychodził na zewnątrz i chłonął zapach bogów. Cisza przed wybuchem powodowała u niego jakiś niepojęty mistycyzm; zamierał w bezruchu i czekał. Chyba wtedy czuł się częścią tego czegoś przepotężnego, na co nie miał najmniejszego wpływu; co podziwiał, czego się bał i czego pragnął. Jak gdyby pragnął, żeby Go zabrano. Kiedy zrywał się wiatr i spadały pierwsze krople deszczu, stawał się spokojny. Chłeptał czasami ten deszcz, ale już się uśmiechał; złe sobie poszło.
To,
co zwykliśmy nazywać Pięknem, było poza przestrzenią zainteresowania Kuby.
Piękno uznawał za rzecz nietrwałą i oszukańczą, nazbyt prędko przemijającą.
Fascynowała Go mroczna natura człowieka, jego ułomności i brzydota. Fascynowała
Go Śmierć, jej fazy; rozkład, smród...
Podobno
pierwszym słowem, które, jako kilkulatek ułożył z klocków, było właśnie słowo:
„smrut”.
Jednocześnie
nigdy nie negował sposobu życia czy widzenia świata innego, niż On to czynił. Pod
warunkiem, że może pozostać obserwatorem i nikt Mu niczego nie będzie próbował
narzucić.
Ze
spokojem uczestniczył w moich obrzędach religijnych, dzielnie mi towarzysząc.
Dzielił się opłatkiem, klękał w kościele, jeśli była taka potrzeba, słuchał
kolęd (ale tylko polskich), stroił ze mną koszyk wielkanocny... Nie wadził Mu
krucyfiks wiszący na ścianie w pokoju ani ryngraf Matki Boskiej. Sam je
odkurzał na Święta.
Ale
– nic więcej.
Problemy
zaczynały się wówczas, kiedy usłyszał, przypadkiem lub do Niego wypowiedziane,
słowa o pogaństwie i piekielnej karze, która Go za nie czeka. Oj, wtedy bronił
swojego światopoglądu z równą mocą, z jaką ultrakatolicy narzucają swój.
Czasami
mówiłam do Niego: - Nie bądź taki, bo Cię omijają fajne sprawy. Kiedy dał się
przekonać na wypad na „Rolszansę”, był zachwycony. Nie mogłam Go oderwać od
zespołów ludowych i wycinanek. Że o piwach regionalnych nie wspomnę...
Po
wieczornych odwiedzinach cmentarzy w dzień Wszystkich Świętych, był
zaczarowany. – Pierwszy raz to widziałem.
Widział
feerię barw, falujące powietrze; czuł zapach kwiatów, płomieni, słyszał szelest
ostatnich liści na drzewach. Niekiedy tylko kręcił głową na widok jakiegoś
barokowo przystrojonego grobu, ale i to dawał sobie wytłumaczyć, podobnie jak
futra, kozaki i czapki z norek na głowach damskich, podczas gdy na zewnątrz
było plus osiemnaście...
Fizycznie
bał się właściwie tylko jednego: latających małych stworów, które nie wydają
dźwięków przy tym swoim lataniu. I pająków, które, co prawda, nie fruwają, ale
potrafią bezgłośnie przemieścić się po swojej nici, lądując nagle na twarzy. Komarnice
postrzegał jako pająki i nienawidził ich serdecznie. – Przecież toto nic Ci nie
zrobi, nawet żywi się nie Tobą, jak komar, na przykład...To nie pająk jest...
Skrzydła ma...
Nie
szkodzi, fruwało bezgłośnie i mogło chlasnąć niechcący po twarzy. Komary
uniszczał z kolei za dźwięk. Do rozpaczy doprowadzały Go ćmy. – Przecież to motyl
jest, Kuba!
Nietoperze
nie powodowały w Nim najmniejszego lęku. Są na strychu i czasami mogliśmy
widzieć, jak wybierają się na żer. Kuba bardzo chciał się przyjrzeć z bliska
któremuś, ale złapanie nietoperza grozi mu uszkodzeniem, więc zrezygnował. Zadawalał
się obserwacją bezszelestnych cieni. – We włosy Ci się wplącze i krew z Ciebie
wypije, zobaczysz! – mówiłam. – Mnie się dostatecznie często szczotka we włosy
wplątuje, żebym się nietoperza bał. A krew system mi wypija.
Ten
Jego słuch...
Często
siedzieliśmy nocami rozmawiając o wszystkim. W ogrodzie są gniazda słowików.
Potrafią się ptaszyska tak drzeć, że nie sposób zebrać myśli. Po godzinie się
człowiek przyzwyczaja. Gdzieś około drugiej, pół do trzeciej, milkną. I wówczas
Kuba zarządzał: - Cicho!
Następował
kwadrans absolutnej ciszy (nie licząc gwizdów pociągów). I zaczynało się od
strony cmentarza. Zaczynała banda skowroniątek.
Każdej
letniej nocy to samo. Słowik kończy, chwila ciszy i skowronek drze dziób.
A później to już normalnie: gołębie z tym swoim: „Głupku, głupku, ty
głupku”, czy co tam kto słyszy w tym gołębim gadaniu...
Chciałam
uprzątnąć zwiędnięte kwiaty z mogiły, ale wytłumaczono mi, że istnieje jakiś
niezrozumiały zabobon, według którego nie wolno sprzątać niczego przed upływem
co najmniej miesiąca. Nie wiedziałam o tym. Zaczęłam szperać w internecie i
dowiedziałam się rzeczy dziwnych, przerażających i zachwycających jednocześnie.
Odwiedziłam kilka świetnych stron i popadłam przez chwilę w schizofrenię. Katolicy
wierzą w rzeczy i robią rzeczy, za które, zgodnie z nauką Krk, z mety idzie się
do piekła, a z tamtąd, jak wiadomo, powrotu nie ma.
I
pierwszą rzeczą, o której pomyślałam, to to, że muszę te strony natychmiast
pokazać Kubie. Też będzie zachwycony.
W
niedzielę wieczorem pogotowie było wzywane i odwoływane, bo udawało się trochę
odessać tego, co było w drzewie oskrzelowym i płucach. Ale po jedenastej w nocy
zabrano Kubę do szpitala. Otuliłam Mu głowę szalikiem, który miałam od Niego na
urodziny – żeby nie zmarzł. Ten szalik ma jeszcze Jego zapach, ale wkrótce go
upiorę. Nie będzie mi Kuba w szaliku trwał.
Umarł
nieco po północy. To taki Jego dar dla Was, katolicka części rodziny. Bo –
gdyby umarł w niedzielę... Strach się bać.
Acha,
i kiedy Go całowałam po raz ostatni, patrzył na mnie lewym okiem. Źrenica spod
przymkniętej powieki była przytomna i błyszcząca. To był dar dla mnie.
Luster
nie pozasłaniałam, zegara nie zatrzymałam. Czas dla nas płynie dalej: albercik
rośnie, winobluszcz zakręca po raz trzeci, bluszcz puszcza nowe pędy. Nasza
suka znowu ma narzeczonych, których lekceważy.
I
znowu się potwierdzi to, co Mu mówiłam setki razy: „Czy Ci się to podoba, czy
nie, jesteś bliżej Boga, niżbyś chciał...”.