Nie widzę nic złego w tak zwanym Haloween. Wygoniłeś,
Kościele, Dziady, to masz Haloween. Proste.
W tę noc nić łącząca oba światy: żywych i umarłych jest
najcieńsza. Najłatwiej się teraz porozumieć ze zmarłymi. Nie widzę nic złego w
porozumiewaniu się ze zmarłymi. Ponieważ zmarli są pozbawieni ciała, nie mogą
nam odpowiedzieć w sposób przez nas postrzegany zmysłami ciała. Za to my możemy
im powiedzieć, co chcemy. Oni to uczują. A my uczujemy ich odpowiedź.
„Mamo, minęło trzydzieści osiem lat, a ja nadal pamiętam,
jak Ci wtedy odpyskowałam...” „Daj spokój, córeczko, nie myśl już o tym...”
Co jest złego w próbie oswojenia śmierci? To taki danse
macabre na opak.
Śmierć jest częścią życia, jego finalnym akcentem. Wszystko,
co żyje, musi umrzeć; począwszy od jętki jednodniówki po wszechświat. Jeżeli
nie boimy się dotknąć noworodka, dlaczego boimy się dotknąć umarłego? Śmierć
nie jest zaraźliwa, a jednak mamy opór. Istota umarła już nie jest tym, czym
była, jest jakimś innym „czymś”. Gorszym, zagrażającym. Zagrażającym, bo
uświadamiającym nam, że tak się właśnie skończy nasze targowisko próżności.
Co może być złego w tym, że dzieciaki oswajają śmierć? Bo ze
śmierci nie wolno żartować? A to niby, dlaczego? Bo śmierć jest dostojna? Akurat.
Śmierć jest zapluta, zasikana, zarzygowiona, obesrana i łapiąca ostatni dech.
Jakie opętanie? Jakie czarne msze? Na szczęście dzieciaki
umieją się doskonale poruszać w schizofrenicznej rzeczywistości. Zaraz po
lekcji „religii” lecą wydrążać dynie. Podobnie, jak Amerykanie świętują
indykiem Dzień Dziękczynienia.
Na zadumę nad marnością świata jest miejsce cały rok. A w
Haloween niech mnie ktoś przestraszy albo spowoduje, ze się zaśmieję, bo
inaczej – zwariowałabym z bólu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz