niedziela, 30 sierpnia 2015

http://wojciechsadurski.natemat.pl/152375,cyniczna-manipulacja-prezydenta-dudy


JAK W TEMACIE:



http://wojciechsadurski.natemat.pl/152375,cyniczna-manipulacja-prezydenta-dudy





Cyniczna manipulacja Prezydenta Dudy

Decyzja, by połączyć referendum nad pytaniami forsowanymi przez PiS (wiek emerytalny, wiek obowiązku szkolnego i lasy państwowe) – jest cyniczna zagrywką. Nie przez sam fakt, ze w jednym akcie głosowania łączy się wybory z referendum – to akurat jest bardzo częste we współczesnych demokracjach i nie ma w tym nic skandalicznego. Chodzi o coś zupełnie innego – o coś, co nie jest oczywiste dla nie-prawników, ale o czym prawnicy Andrzej Duda i Jarosław Kaczyński doskonale wiedzą. Postaram sie to wyjasnic.
W wyborach sejmowych i senackich nie ma tzw, „kworum” – czyli minimalnej liczby wyborców, która zapewnia ważność wyborom. Jeśli zagłosuje w skali kraju 1000 osób – wybory będą ważne. Ale w referendum, wiążący charakter wyniku zależy od kworum: musi w nim wziąć udział minimum 50 procent uprawnionych do głosowania. To strasznie dużo i udaje się osiasgnąć bardzo rzadko – np. w historycznym referendum na temat akcesji do UE.

Ale jest metoda na podbicie tej proporcji uczestników referendum – połączyć je z wyborami. Powie ktoś: no przecież obywatele mogą iść do wyborow ale odmowić wzięcia udziału w referendum. Już tłumaczę.

Jak sprawdzić owo kworum referendalne, jeśli referendum połączone jest z wyborami.?W referendum „wolno stojącym” sprawa jest jasna: liczy się ilość osób które przyszły do lokalu wyborczego, gdzie przeprowadzane jest głosowanie w referendum. Ale jeśli referendum połączone jest z wyborami? Już chyba widzą Państwo na czym polega manipulacja, ale wyjaśniam dalej:

Najbardziej rzetelną metodą sprawdzenia liczby glosujących w referendum jest obliczenie liczby wydanych kart referendalnych. Tak właśnie powiedziała w piątek pani z PKW: gdy wyborca weźmie kartę referendalną, w tym momencie wziął w udział w referendum i nabija liczbę uczestniczących.

Przychodzi zatem Kowalski do lokalu wyborczego. Kowalski nie jest prawnikiem, ale wprost przeciwnie, ma jakis uczciwy zawod. Chce wziąć udział tylko w wyborach, ale nie zna się na wszystkich niuansach prawnych. Pani za stolikiem, przykrytym zielonym suknem, daje mu trzy karty: Sejm, Senat i referendum. W momencie, gdy Kowalski wziął wszystkie trzy, staje się jednym z biorących udział w referendum. Nawet jeśli potem przekreśli pytanie, odda kartę pustą albo wpisze brzydkie słowo- dokłada się do interesu Dudy i Kaczyńskiego, gdyż przyczynia się do prawdopodobieństwa, że wynik będzie ważny. A ponieważ świadomie wezmą w nim udział głównie sympatycy PiSu, szansa jest, że spośród odpowiadających na pytania, większość odpowie tak, jak PiS wzywa. A nawet ci, którzy są przeciwni, pomogą PiS-owcom w momencie, gdy wezmą kartę.

Kowalski, by nie wpaść w taką pułapkę, zastawioną na niego przez Prezydenta Dudę i Prezesa Kaczyńskiego, musi z góry odmówić wzięcia karty referendalnej. Ale by to zrobić, musi znać się na różnicy miedzy procedurą wyborczą a referendalną. Ale nawet jeśli się zna, może uważa, że jest niegrzecznie nie wziąć trzech kart, które miła pani z komisji mu wręcza.. Albo – i tu jest najważniejszy problem – nie chce odmówić wzięcia karty, gdyż w ten sposób automatycznie dokumentuje on swą niechęć względem referendum. To zostaje odnotowane – Kowalski odmówił przyjęcia karty referendalnej (o tym, że tak będzie, zapewnila już Pani z PKW) – i w ten sposób znalazł się na liście wyborców, niechętnym PiS-owskiemu referendum. Jak to ma się do tajności udziału w referendum?

W ogóle się nie ma. Stworzona zostaje baza danych z nazwiskami ludzi, nie lubiących PiS i Andrzeja Dudy. Ja akurat nie mam nic przeciwko temu, by moje nazwisko figurowało na takiej liście, nawet możliwie wysoko. Ale Kowalski może i ma prawo tego nie chcieć. Jak widać, chytre połączenie PiS-owskiego referendum z wyborami powszechnymi jest cyniczną zagrywką, która każe obywatelom albo przyczynić się do ważności referendum, albo zadeklarować urzędowo swoje sympatie polityczne. Spryciarza mamy za Prezydenta.

sobota, 29 sierpnia 2015

NIE DA SIĘ

Telefon mi dzwoni, że się nie da otworzyć. A, tam, się nie da.

Kopiujesz adres. Od początku: zaznaczasz cały adres. To znaczy: wciskasz lewy przycisk myszy (wiesz, co to mysz, prawda?) i jedziesz po tekście tak długo, aż cały zmieni kolor. Ani grama więcej.

Następnie wciskasz prawy przycisk myszy. Odczytujesz napis w bloku: "kopiuj". Lewym przyciskiem myszy dokonujesz zadania. To znaczy: przyciskasz lewy przycisk myszy. Od tej chwili w, załóżmy, myszy, jest zapamiętane to, co skopiowałeś, czyli adres. Adres to jest to, czego szukasz. Nie bój się i nie wykonuj żadnych pospiesznych ruchów. Możesz stracić to, co właśnie uzyskałeś. 

U samej góry ekranu Twojego komputera jest jakiś bałagan. Spróbuj ten bałagan zrozumieć. Może to zająć chwilę, nie denerwuj się. 

Ponad wszystko pamiętaj: komputer można zepsuć jedynie za pomocą siekiery. W każdym razie - na tym etapie.

Huston, mamy problem. Nie wiem, czego używasz. Wiesz, ludzie używają różnych kosmetyków, przypraw do jedzenia... Nie wiem, której przeglądarki używasz i jaki jest w związku z tym TWARZ. Czyli - jak to wygląda.

Zakładam, że na samej górze jest taki pasek, on ma tekst. Ten tekst zaczyna się od liter: https//www
dalej są inne rzeczy. Nie zwracaj na to uwagi. Na wszystko przyjdzie czas.

Najedź myszą na ten pasek, nie odczuwaj lęku. Wciśnij prawy przycisk myszy. Coś się stanie z kolorami, ale nie zwracaj na to uwagi. Przyciśnij lewym przyciskiem myszy tam, gdzie jest napisane: "wklej". 

Dalej powinno się potoczyć samo, ale, jeżeli tak nie jest, przyciśnij największy przycisk na klawiaturze. On ma na imię: "Enter".

Dziękuję za uwagę. Jeżeli popełniłam jakiś błąd, niech świadczy on na moją korzyść.




http://wojciechsadurski.natemat.pl/152375,cyniczna-manipulacja-prezydenta-dudy

Od tej chwili, co jakiś czas, będę przypominać.

piątek, 28 sierpnia 2015

NO I PATRZ PAN





No i patrz pan, nawet pod Kukiza się nie udało podwiązać. Pod człowieka chorego na tę samą chorobę, którąś mi pan po sądach wytykał. Wbrew prawu, zresztą.

To musi boleć. Kastracja na żywca mniej bolesna jest, chyba. Co ja plotę znowu: żeby kogoś wykastrować, ten ktoś musiałby najpierw mieć jaja. Czyż nie?

Za każdą łzę wylaną przez pana, za każdą, przyjdzie rachunek. „Bo tak już jest świat urządzony”, jak zwykł mawiać Jakub Wojnarski. Nie musi to być strata materialna, o, nie.

Wiesz pan, co? Włóczyłeś ze śmiechem po sądach najłagodniejsze stworzenie pod słońcem. Gdyby Balrog był inny, w pięć minut skrzyknąłby chłopaków z Polski i dziś byłbyś pan bez oczu i bez rąk. Sprawę by szybko umorzono z powodu niewykrycia sprawców. My z Kubą bylibyśmy w tym czasie oczywiście u Ciotki z Kalisza.

Za każdą łzę, za każde złodziejstwo, które ograniczało możliwości finansowe leczenia Kuby, przyjdzie faktura. Vat-em będzie pogarda.


niedziela, 9 sierpnia 2015

O ADOPCJI DZIECI PRZEZ PARY JEDNOPŁCIOWE



Nie mam telewizji, więc żyję sobie spokojnie. Ale czasem na FB pokazują na przykład senatorów, to bodajże jest izba wyższa parlamentu w moim kraju? I ci senatorowie coś mówią. Ostatnio jakoś o termometrze do mierzenia płci. Bardzo mi się temat spodobał, bo czasami nie wiem, kim jestem. Na ogół kobietą i bardzo łagodną. A zaraz potem czytam wiadomości i budzi się we mnie Hitler i mam ochotę wybić pewien gatunek ludzi do nogi. Bestia. Tak, trzeba skonstruować przedtem termometr do badania człowieczeństwa. Koniecznie.


Już kiedyś o tym mówiłam, ale mam poczucie obywatelskiego obowiązku:
wiem, że muszę to dokładniej wytłumaczyć, bo beton przebić jest trudno bez odpowiednich narzędzi. Dawno już straciłam wiarę w to, że takim narzędziem jest mózg.

Zatem:

Dwie panie mają prościej: jedna z nich zachodzi w ciążę. Jeżeli się brzydzi mężczyzn – robi sobie in vitro albo łyżeczką od herbaty. Koniec. Kropka. Nikt jej dziecka nie odbierze ani nie zabroni mieszkać z przyjaciółką. Wiem, że panowie z tak zwanego senatu bardzo by chcieli móc to kontrolować, ale – niestety...

Mężczyźni mają dłuższą drogę, ale równie prostą: Jeden z nich się fikcyjnie żeni. Żona zachodzi w ciążę i rodzi dziecko. W prawie uznaje się, że dziecko urodzone podczas trwania małżeństwa, pochodzi z tego małżeństwa. Z dosyć dużym marginesem czasowym, zresztą, co dodatkowo ułatwia sprawę. Na litość, nie muszę senatorom tłumaczyć, dlaczego?

Wyrodna matka zrzeka się praw i idzie w długą. Nikt nie zabierze przykładnemu ojcu dziecka, tym bardziej, że nie istnieje żadna teściowa, jak to miało miejsce w filmie „Tato”. A jeżeli ktoś spróbuje je zabrać, to jeszcze są Instytucje poza granicami naszego zgetciałego kraju, które się tym zajmą.

Następnie ojciec zamieszkuje z przyjacielem. To chyba jeszcze nie jest prawnie zabronione? Czynsze i opłaty są tak wysokie, że mieć lokatora, który się dokłada, to szczęście. Na całym świecie tak jest. No, nie wiem, jak to wygląda w Korei Północnej.

Jedynym wyjściem jest zastosowanie właśnie systemu Korei Północnej. To się panom senatorom śni?


Pewne rzeczy należy pozostawić samym sobie; czas i zmiany, które zachodzą wbrew naszym oczekiwaniom i wbrew naszej woli, załatwią sprawę. Po prostu. Środowiska, tak zwane mniejszościowe, pragną sprawę uregulować prawnie. Nie da się, no po prostu się nie da.

Weź se pan senator, jeden z drugim i przeczytaj książkę pod tytułem: „Świat według Garpa” Johna Irvinga. Tam jest prawie wszystko o życiu.

Co ja plotę; znowu mnie idealizm poniósł. Założyłam bezpodstawnie, że każdy człowiek ma mózg: żeby coś przeczytać, trzeba mieć mózg. Może zresztą każdy ma, ale nieodmiennie zadziwia mnie to, że niektórzy bardzo skrzętnie tę posesję ukrywają.


wtorek, 4 sierpnia 2015

ZNOWU O PANU TRYNKIEWICZU



Nie żal mi pana Trynkiewicza. Żal mi osoby, którą matka-natura w pijanym widzie obdarzyła umiejętnością czynienia nieprawdopodobnego zła i czerpania z tego satysfakcji seksualnej.

Zabijał, a przedtem torturował chłopców? Tak. To potworne do tego stopnia, że większości ludzi mrozi krew. Ale – nie wszystkim. Obrazki z poczynań świętej inkwizycji chyba wystarczą za dowód? Fotografia księdza o niepolskim nazwisku, którą umieściłam na moim blogu swojego czasu, zrobiłaby furorę na pewnym portalu, którego skrót brzmi: PH, a nazwy nie mogę wymienić, bo byłaby to reklama. Zaraz do tego wrócę.


Już kto, jak kto, ale KK dobrze wie, do czego zdolna jest natura ludzka, jeżeli idzie o popęd seksualny i sposoby jego zaspokojenia. Wystarczy poczytać o sposobach „wydobywania prawdy” przez Inkwizycję. Świętą. Te wszystkie kobiety, poddawane „przesłuchaniom” były nagie. I nagie poddawane były wymyślnym torturom. Do jakiego stopnia wymyślnym? Bardzo łatwo sprawdzić; zachowały się ryciny i opisy. Wystarczy wpisać hasło, a wujek poda setki stron.

Dlatego KK ustanowił zastawki wobec pewnych ludzkich poczynań, skłonności, ba! myśli nawet. Dla wierzącej gawiedzi może być to jakiś próg. I tu szacunek dla KK. A skoro to ja mówię akurat, musi być, że mówię prawdę i że prawda to jest.

Nie działa to na każdego. Źle mówię: na większość to nie działa. Żądza jest zbyt silna, a kara w postaci piekła – zbyt odległa. Ekskomunikę większość ma gdzieś: za wiele innych komun jest dostępnych.

Że panu Trynkiewiczowi się zmutowały geny? Zdarza się. Po prostu się zdarza; żal, ale tak bywa. Nie wychwycony na czas, dokonał potwornych zbrodni.

Ale – zaraz – czy przypadkiem w większości z nas nie ma takich skłonności? Naprawdę? Może to jest kwestia możliwości, a nie hamulców? Skąd się wzięły i nie znikną burdele? Czy przypadkiem nie dlatego, że tam można, przynajmniej po części, zaspokoić żądze, które nie powinny oglądać słonecznego dnia? W łagodniejszej wersji – różne xxx. Tylko się ogląda, wyobraźnia dokonuje reszty.

Jeżeli się dobrze zalogować przez właściwy serwer, zapłacić, jasna rzecz, można obejrzeć snuffy: do wyboru, do koloru. Najczęściej po filmie pokazany/a jest aktor/ka, który/a mówi z uśmiechem, że to był tylko film i nikt nie ucierpiał. Ale – czy ta wypowiedź nie była nagrana PRZED filmem, tego nie wie nikt. To wiedzą jedynie specjaliści z branży. A zwykły brandzel tego nie docieka. Delikatnie sprawy dotykały hollywoodzkie produkcje, typu: „Osiem milimetrów” czy Brian de Palma, wywiało mi teraz tytuł z głowy, nie chce mi się sprawdzać.

Nikt przy dobrych zmysłach nie uwierzy w komputer i pliki pana Trynkiewicza w jego celi. A – jeżeli na tej podstawie zostaje skazany – do pierdla razem z nim idą wszyscy: od naczelnika więzienia, w którym odbywał wyrok, po wszystkich klawiszy, którzy wówczas służyli tam.

A przecież: dać panu Trynkiewiczowi tyle fotografii małoletnich chłopców w dziwnych pozach (do złapania na naszej klasie i facebooku, czyli – ogólnie dostępnych), ile maszyna wyda. Niech się nimi karmi, bo jest mu organicznie potrzebne do życia. Dlaczego mu to zabierać? No, dlaczego? Dlaczego, skoro jest to ogólnie dostępne, a jemu bardzo potrzebne? Na złość, czy jak?




Dobrze, inaczej spróbuję.

Pan Trynkiewicz jest chory na porfirię. Organicznie potrzebuje krwi. Toż, do ciężkiej cholery, dać mu krew bydlęcą z codziennie rzezanych zwierząt, aż się napije, ile mu trzeba. Nie. Nie dać.

I tak znajdzie sposób, żeby wyjść na ulicę i napić się krwi. Ludzkiej.


Drodzy Państwo, sąsiedzi zostawali kapo. Inni nie zostawali. Rzeź wołyńska? Pytanie o to, kto jest człowiekiem?

To kurewsko proste, jak wysikać dziurkę w śniegu: Człowiekiem jest ten, kto pozostaje Człowiekiem, mając możliwości stania się bestią©.

Pan Trynkiewicz jest wolnym człowiekiem. Odbył, przewidzianą prawem, karę.

Ja tam sobie zrobiłam dobrze, patrząc na fotografię pewnego księdza profesora. Myślę, że nie ja jedna, ale ja mam odwagę to napisać. Do pierdla ze mną.



http://d-pt.ppstatic.pl/k/r/9/40/42/513059850382a_o.jpg?1400638969







sobota, 1 sierpnia 2015

SPÓŹNIONE ŻYCZENIA



Przepraszam, Kuba; zamiast złożyć Ci życzenia imieninowe, zajęłam się przeżywaniem jakichś pierdół...

Nadrabiam:
***


Nic nie pisałam o naszych z Kubą trasach na koncerty ani o samych koncertach. A jest to Temat. Wrocław, Poznań, Międzybórz, Inowłódz, Łódź, Toruń, Międzybórz, Zielona Góra...

Opowiem o podróży do Poznania, była piękna i pełna niespodzianek; ale – właściwie każda nasza podróż była taka...

Kuba dzielnie zakupił bilet weekendowy, tańszy niż normalne. Mieliśmy jechać tylko na jeden koncert Festiwalu, ten, na którym Kubie szczególnie zależało. Cały festiwal trwał trzy dni, ale na to nie było nas stać; wybraliśmy więc sobotę. Bilety na ten dzień zostały zarezerwowane odpowiednio wcześniej, hotel też. Hotel był niezbędny, żeby się umyć, zdrzemnąć trochę, no, żeby mieć skąd wracać.

Jest sobota. W interkurwanecie sprawdzone połączenie z Piotrkowa do Poznania, z przesiadkami, rzecz jasna. Idziemy z plecakami na dworzec piotrkowski.

Nie ma takiego połączenia. Nie ma takiego miasta. Jest Pacanów, jest Pcim, ale Poznania nie ma.

Lecimy do kierownika tego bajzlu, który nas przeprasza za złą obsługę strony internetowej, co my mamy w dupie serdecznie, bo przeprosiny nie teleportują nas na koncert o 21:00.

Ale – kierownik informuje nas po dobrej chwili, że za godzinę z groszami odjeżdża z Łodzi pociąg do Poznania. Powstrzymuję Kubę od dania w mordę kierownikowi, bo od tego też się nie znajdziemy w Poznaniu.

- Kuba, lecimy na postój.

Bierzemy taksówkę, ustalamy cenę do Łodzi i tłumaczymy, po co i o której godzinie musimy tam być. Kierowca wciska gaz... i na rozkopanym skrzyżowaniu Wojska Polskiego i POW, mówi:

- Nie chcę być nieuczciwy. Ja państwa w godzinę do Łodzi na dworzec (wówczas Fabryczny, istniejący), nie dowiozę. Po drodze też jest rozkopane...

Kierowca zawraca i, nie wziąwszy grosza, zostawia nas na dworcu.

I w tym momencie Kuba opuścił głowę i zrezygnował:
- Choć, idziemy do domu, napijemy się piwa...

Nie ma świecie kochającej kobiety, która by w takiej sytuacji nie rzekła:
- Nie. Nie, Kochanie. Musi być jakiś sposób na wydostanie się z tego pierdolonego getta i na dostanie się do pierdolonego Poznania.

Jemu tak zależało na tym koncercie, na spotkaniu się z przyjaciółmi z całej Polski i świata, że nie mogłam odpuścić.

Wsiedliśmy w pierwszy autokar do Łodzi.

W Łodzi Kuba poszedł się wysikać i sprawdzić w informacji jakie są możliwe połączenia do Poznania. Ja zostałam z boku z bagażami.

Kiedy tak sobie stoję z tymi bagażami, rozglądam się po podłym i wrednym świecie, OCZOM MOIM UKAZUJE SIĘ AUTOKAR Z NAPISEM: POZNAŃ.

Tyle, że stoi on osiem stanowisk dalej, ma włączony silnik, a ten silnik jest rozgrzany, a skrzynia biegów mówi, że został włączony bieg, a kierowca robi: „brrm, brrmmmm” pedałem gazu.

Jeżeli świadkowie wydarzeń, które opiszę za chwilę żyją i to czytają, niechże potwierdzą, że to prawda.

Złapałam te nasze plecaki i pobiegłam. Autobus już ruszał. Stanęłam przed maską, podnosząc ręce do góry i pompowałam nimi w geście: „Halt, cofnij się!” Autobus się zatrzymał, drzwi się otworzyły. Wrzuciłam plecaki powiedziałam, że dwie osoby jadą do Poznania i że ja to później wyjaśnię.

Naród nasz jednak jest przezorny: w autokarze panowała całkowita cisza. Naród nie będzie się wypowiadał co do wariatki, która zatrzymuje jadących kilka ton, a później twierdzi, że jest ich dwie, te osoby.

- Proszę pana, tam jest mój mąż, on poszedł sikać i zaraz wróci.
- Tak, ale ja już muszę jechać, proszę pani.
- Proszę pana, myśmy nie po to tyle przeżyli, żeby pan teraz odjechał. A, w życiu na to nie pozwolę!

W tym momencie widzę Kubę, wyłaniającego się z budynku, bezradnym wzrokiem szukającego mnie tam, gdzie mnie zostawił.

KUUUBAAAAAA!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!- przez osiem peronów.

Usłyszał.

Zapłaciliśmy. Jedziemy. Drzemiemy: ostatecznie, poprzedniej nocy słuchaliśmy studio, rychtowaliśmy się do podróży.

Kuba się budzi i melduje, że mu się siusiu chce...

- Trzeba się było nie budzić, to by ci się nie chciało, cholero głupia.
- Ale, kiedy to się odwrotnie stało...
- Już Ty umiesz mental robić, teraz siusiakowi zrób. Ja śpię. Wytrzymasz.

Kuba wytrzymał. Był najszybciej biegnącym na postoju w krzaki facetem, jakiego widziałam  w podobnej sytuacji.

Jest Poznań. Nie mieliśmy już czasu, żeby zameldować się w zarezerwowanym hotelu, więc z całym dobytkiem, umordowani, dotarliśmy do Klubu. Iwona z mężem, Organizatorzy,  natychmiast postawili nas na nogi. Koncert zorganizowany wzorowo, podobnie, jak wszystkie tego typu: pełna kultura, ochrona, nikt nieostemplowany i bez biletu nie wejdzie.

Kuba został przywitany, jak Swój, oczywiście; kto mnie nie znał jeszcze, ten poznał. Żadnych uśmieszków, głupot, „To jest żona Kuby”. Nikt tu plotkować nie przybył, są ważniejsze sprawy, tym bardziej, że na tym festiwalu spotykają się ludzie z całego świata. Podobnie, jak we Wrocławiu czy Toruniu. Byłam, widziałam, słuchałam. Owszem, zaplątały się tam jakieś panie, ale błyskawicznie sobie poszły, ponieważ nikt nie zwracał na nie uwagi. Zresztą: kto nie zna kilku języków, nie ma czego szukać w takich niszach. Są one pilnie strzeżone i selekcja uczestników odbywa się sama. Ochrona nie jest od selekcji, ochrona jest od pilnowania przed intruzami. Można wejść w dresach z lampasami (może akurat tak się nosisz, nie moja rzecz), możesz wejść całkiem nago. Najwyżej ktoś cię odzieje przed przyjazdem telewizji.

Ponieważ żaden prawdziwy koncert nie zaczyna się punktualnie, bo nie może, Kuba zdążył kupić kilka winyli (odbywa się też wymiana dóbr kultury na takich festiwalach). Winyle te ukryłam w kuchni Klubu. Piszę o tym dlatego, że nieodmiennie zdumiewa i zachwyca mnie łagodność i kultura ludzi, którzy słuchają muzyki z piekła. Po prostu nie wyobrażam sobie sytuacji, w której w jakiejś restauracji w moim mieście, wchodzę do kuchni, proszę o przechowanie zakupów, bo są cenne i otrzymuję odpowiedź: „Jasne, postaw to tutaj, nic się tu temu nie stanie”.

Koncert. O koncercie pisała nie będę. Kto chce, znajdzie, wysłucha, zrozumie albo i nie, jak wola. Ograniczę się do: „kurwa mać”. Podszyte zachwytem bez miary.


***

Kuba wziął i zniknął. Pytam ludzi: ‘Widział ktoś Kubę?’ „Przed chwilą widziałem go pod sceną”. „Znalazł się? Może w toalecie jest?” „Nie ma, sprawdzałam”.

Przecież wszystko mogło Mu przyjść do głowy?

Idę w kierunku wyjścia. Po drodze jest zapora w postaci Organizatorów, którzy na wszelki wypadek pilnują przebiegu wydarzenia. Iwona z Mężem, siedzący przy stoliku. Przysiadam się i pytam o Kubę. Uśmiechają się, Psubraty.

I w tej chwili dostrzegam Kubę za szybą Klubu. Pada deszcz, Kuba moknie, szuka mnie wzrokiem, ale wyraźnie nie może wejść do środka. „A... tu jesteś?! To sobie teraz tam postoisz, a ja się piwa napiję”- myślę mściwie. I zabieram spod nosa Iwonie szklankę z piwem. Piwo to niespiesznie wypijam, cały czas patrząc, jak Kuba moknie. W pewnej chwili Kuba znika z widoku. Pytam, komu jestem winna piwo, bo chcę za nie zapłacić. Małżeństwo, całe uśmiechnięte, kręci głową, że nie.

Wychodzę z Klubu i lekko zdenerwowana, rozglądam się; widzę ochronę i pytam, czy nie widzieli...
Tak. Widzieli.

„Bardzo chciał wejść z powrotem do klubu, więc go tam postawiłem”.

Dlaczego i po co Kuba wyszedł z Klubu, tego nie wiedział nikt. Ochrona po prostu nie wpuszczała nikogo, kto nie ochłonął, żeby był nie wiem, jak ostemplowany.


Kuba stoi posłusznie pięć metrów dalej, pod urwaną rynną.  Deszcz mu wali na głowę, skórzany płaszcz namaka, namakają metrowe gęste włosy, a Kuba stoi. Najwyraźniej jest w innym świecie. Słucha może deszczu, może komponuje nowy utwór. Jest pokorny i pogodzony z losem.

„Matko, dziękuję panu, że się pan Nim zajął. Zaraz Go zabieram, tylko wrócę po bagaże.” Zabieram plecaki, płyty, żegnam się ze znajomymi, krótko informuję bezustannie uśmiechniętych Gospodarzy, że idziemy sobie... No – i idziemy sobie.

Teraz trzeba znaleźć nasz hotel. Jest czwarta nad ranem. Kuba doszedł do żywych i jest mocno zainteresowany legowiskiem. Nie wiemy, gdzie jesteśmy i dokąd droga prowadzi. Na ulicach pusto. Kuba już zupełnie trzeźwy.

Spotykamy śliczną kobietę, którą pytamy o nasz hotel. Coś jest z nią nie tak, ale niezbędnych informacji nam udziela.
 „Ty”, mówi moje Kochanie, zachwycone całe, „Przecież ona jest naćpana.” „Milcz”, mówię. 

Docieramy do hotelu. Rachunek zachowałam, jako rzeczy pamiątkę: sentymentalna jestem.

Pukamy w drewniane drzwi. Słyszymy odkrzyknięte: „Nie ma wolnych miejsc”. „Oczywiście, że nie ma, bo my tu mamy od miesiąca rezerwację”.

Oczywiście: trzeba było uprzedzić właścicieli, że się spóźnimy, że dopiero dojechaliśmy... Ale myśmy jechali na festiwal i kwestia hotelu była zupełnie drugorzędna.

Padliśmy bez ducha.

Doba hotelowa kończy się o 10:00. Ale dobrzy poznaniacy obudzili nas dopiero o 14:00.

Heja na dworzec. Jesteśmy głodni; przepuściliśmy całą kasę na hotel, piwo i płyty. Jesteśmy bardzo szczęśliwi, ale nie mamy przy sobie fizycznie nawet dziesięciu groszy. Ale, co tam, mamy przecież łykendowy bilet na dwie osoby, a niedziela się jeszcze nie skończyła. Jakoś się do domu dotrze.

Okazuje się, że trzeba się przesiąść po drodze. Bo Poznań jest twierdzą i dotrzeć tam ze środkowej Polski jest sztuką. To już mamy za sobą. Wydostać się stamtąd też sztuką jest. I słusznie.

Wiemy, na której stacji wysiąść, żeby innym czymś dotrzeć do własnego barłogu.

Wsiadamy. Jedziemy. Jest cicho i ciepło. Ciemno. Bosko. Drzemiemy.

Nagle budzimy się oboje z pewnością, że przegapiliśmy przesiadkę. Łapiemy bagaże i wysiadamy.

Ta stacja nazywa się Ostrzeszów Wielkopolski. A myśmy się mieli przesiąść w Kępnie.

Deszcz pada, ale jakby łagodniej. Przecież, kiedy niebiosa zobaczyły dwoje kretynów, to się ulitowały lekko.

Dworzec w polu, światła miasteczka za siódmą miedzą, nas dwoje na peronie. Kuba nadal pogodzony z losem. Jest już wieczór. Jakieś dwieście metrów dalej widzimy szosę. Może złapiemy stopa. Czołgamy się w tamtym kierunku. Nic nie jedzie. Nic, literalnie NIC. Myślimy sobie, że może dać się jakoś oświetlić, to coś się zmieni? Wysepka jest, a na środku wysepki - jasna latarnia. Stajemy na wysepce. Kuba pogodzony z losem, ja też już mam blisko.



Stoimy, mży; nie odzywamy się wcale do siebie, kontemplując malutkie krople wody, tańczące w świetle jedynej latarni w okolicy. Latarnia dawała pomarańczową poświatę.

Nagle, po cichutku, podjeżdża policyjne auto. Patrol. Zatrzymują się. Myśmy ich z ledwością zauważyli, bo - te krople były takie śliczne, a nam to już właściwie  było – wszystko jedno.

I nagle, kiedyśmy tych policjantów dostrzegli, naraz, jednocześnie i głośno krzyknęliśmy: „ Boże, jak to dobrze, że jesteście!!!!”

No, cóż, nie przypuszczam, żeby jakikolwiek patrol policyjny, kiedykolwiek został tak szczerze radośnie powitany (po latach Kuba wspominał: „Nie przypuszczałbym, że kiedykolwiek tak się ucieszę na widok radiowozu...”).

Nawet nas nie legitymowali. Z naszych facjat emanowała Prawda. Musieli mieć niezły ubaw. Uśmiechnięci, poinformowali, że jest niedziela, więc żadnego stopa nie złapiemy, zwłaszcza na tym zadupiu, a stać tak pod latarnią, to właściwie nam nie wolno.

Myśmy z Kubą zapewnili, że my wiemy, że jest niedziela, na dowód dźgając funkcjonariuszy publicznych po oczach naszymi biletami łikendowymi. Nie rozumieliśmy, dlaczego są tacy uśmiechnięci.

Funkcjonariusze zaczęli powoli uciekać. Bardzo słusznie postąpili, bośmy z Kubą byli blisko przywiązania się do zderzaków radiowozu. Odjeżdżając, powiedzieli, żeby się kierować w stronę miasta. Tośmy się skierowali: ze sobą, z bagażami i winylami.

Dotarliśmy na przedmieścia. Zrobiła się już taka pora, że właściciele psów wychodzą z pupilami na ostatni wieczorny spacer (po drodze zdarzyły się zdarzenia, ale nie będę ich opisywać, bo w to, to już nikt nie uwierzy. Dopóki mu się to samo nie stanie).

Szedł mężczyzna z czarnym psem, może mieszańcem pudla. Byliśmy z Kubą już nieco zdesperowani. Trudno – Sztuka kosztuje. Zatrzymaliśmy go i poinformowaliśmy, żeśmy utknęli. Że musimy się stąd wydostać, bo przestaniemy ręczyć za siebie. Pan z uśmiechem (!) powiedział, że akurat w pobliżu mieszka taksówkarz, który zajmuje się nietypowymi kursami: żyje z tego, że jest na zawołanie, wszędzie, na przykład: Niemcy, Chorwacja, cokolwiek.

„Gdzie on mieszka?” „A, tu, zaraz”.

 No trudno, żeby tam potem, to nie jest nowyjork.


To było mniej-więcej tu:



Podziękowaliśmy Panu z Psem i udaliśmy się do Pana z Samochodem dla Debili, Którzy utknęli w Ostrzeszowie.

Pan wyszedł ze swojego domu i zadał jedno pytanie: „Dokąd?” Podaliśmy adres. Pan porozmawiał chwilę ze swoją nawigacją (była rzadkością w tym czasie) i podał cenę. Cena nie była wygórowana; obejmowała, rzecz jasna, tam i nazad.

Nie miało być dyskusji: taka była cena. „Ja nie negocjuję, bo nie mam na to czasu”.

Powtarzam: cena nie była wygórowana.

Myśmy się mieli z Kubą szybko zdecydować, bo jeżeli tak, to Pan z Samochodem dla Debili, Którzy utknęli w Ostrzeszowie musi szybko zrobić przegląd i przygotować wóz.

Myśmy z Kubą byli bardzo dobrze zdecydowani. Do tego stopnia, kurwa, zdecydowani, głodni i przemoknięci, że byliśmy byli się gotowi pobić o to, które z nas miałoby było wykonać usługę, gdyby cena  Pana z Samochodem dla Debili, Którzy utknęli w Ostrzeszowie brzmiałaby była: „Obciągnij mi”.

Szybki, rozpaczliwy telefon do Mamy Kuby. Odebrał Ray*. Mieszaniną angielskiego z francuskim, wyrywając sobie telefon, tłumaczyliśmy nasze położenie.

Pan z Samochodem dla Debili, Którzy utknęli w Ostrzeszowie ustalił trasę tak, żeby nie natknąć się na żadne radary i inne cyckacze pieniędzy. Mknął bocznymi dobrymi drogami. W niespełna półtorej godzinie byliśmy na miejscu.

Mama Kuby zapłaciła. Mówię: akurat odwiedził Ją *Ray, Przyjaciel z Francji, więc pozbierali grosz do grosza i zapłacili za ten kurs. A, nawet, gdyby Raya nie było, Mama Kuby wyjęłaby tę kasę spod ziemi. Bo tak się po prostu robi, kiedy jest potrzeba.

To był jeden z fajniejszych koncertów, na które zabrał mnie Kuba. Bo – bycie na koncercie nie oznacza przecież jedynie słuchania muzyki; gdyby tak było – włącz sobie płytę; jeszcze przy tym zrobisz coś pożytecznego, poobierasz kartofle, na przykład. Albo co.

Podróż do Poznania i z powrotem kosztowała majątek. I przez cały ten czas mieliśmy przy sobie ważny bilet łikendowy.

Kiedyśmy dotarli do domu Matki Kuby, omietliśmy wzrokiem sprzęty, powąchaliśmy powietrze i wyszło nam, że jesteśmy bezpieczni. Padliśmy z westchnieniem tam, gdzieśmy stali. Jakaś dobra dusza rzuciła na nas koc.

To była najdroższa, w różnym tego słowa znaczeniu, podróż do Poznania.


Po jakimś czasie, niechcący, spojrzałam na proszek do prania, Było tam napisane, że został wyprodukowany w Ostrzeszowie Wielkopolskim. Pokazałam to Kubie. Spojrzał na mnie i powiedział, że od pewnych rzeczy się jednak nie da uwolnić.

Zapomniałam napisać, że Kuba miał ogólną tendencję do zaginięć koncertowych. I, że wydawcy pism bili się o Jego recenzje.