Przepraszam, Kuba; zamiast złożyć Ci życzenia imieninowe,
zajęłam się przeżywaniem jakichś pierdół...
Nadrabiam:
***
Nic nie pisałam o naszych z Kubą trasach na koncerty ani o
samych koncertach. A jest to Temat. Wrocław, Poznań, Międzybórz, Inowłódz, Łódź,
Toruń, Międzybórz, Zielona Góra...
Opowiem o podróży do Poznania, była piękna i pełna
niespodzianek; ale – właściwie każda nasza podróż była taka...
Kuba dzielnie zakupił bilet weekendowy, tańszy niż normalne.
Mieliśmy jechać tylko na jeden koncert Festiwalu, ten, na którym Kubie
szczególnie zależało. Cały festiwal trwał trzy dni, ale na to nie było nas
stać; wybraliśmy więc sobotę. Bilety na ten dzień zostały zarezerwowane
odpowiednio wcześniej, hotel też. Hotel był niezbędny, żeby się umyć, zdrzemnąć
trochę, no, żeby mieć skąd wracać.
Jest sobota. W interkurwanecie sprawdzone połączenie z
Piotrkowa do Poznania, z przesiadkami, rzecz jasna. Idziemy z plecakami na
dworzec piotrkowski.
Nie ma takiego połączenia. Nie ma takiego miasta. Jest
Pacanów, jest Pcim, ale Poznania nie ma.
Lecimy do kierownika tego bajzlu, który nas przeprasza za
złą obsługę strony internetowej, co my mamy w dupie serdecznie, bo przeprosiny
nie teleportują nas na koncert o 21:00.
Ale – kierownik informuje nas po dobrej chwili, że za
godzinę z groszami odjeżdża z Łodzi pociąg do Poznania. Powstrzymuję Kubę od
dania w mordę kierownikowi, bo od tego też się nie znajdziemy w Poznaniu.
- Kuba, lecimy na postój.
Bierzemy taksówkę, ustalamy cenę do Łodzi i tłumaczymy, po
co i o której godzinie musimy tam być. Kierowca wciska gaz... i na rozkopanym
skrzyżowaniu Wojska Polskiego i POW, mówi:
- Nie chcę być nieuczciwy. Ja państwa w godzinę do Łodzi na
dworzec (wówczas Fabryczny, istniejący), nie dowiozę. Po drodze też jest
rozkopane...
Kierowca zawraca i, nie wziąwszy grosza, zostawia nas na
dworcu.
I w tym momencie Kuba opuścił głowę i zrezygnował:
- Choć, idziemy do domu, napijemy się piwa...
Nie ma świecie kochającej kobiety, która by w takiej
sytuacji nie rzekła:
- Nie. Nie, Kochanie. Musi być jakiś sposób na wydostanie
się z tego pierdolonego getta i na dostanie się do pierdolonego Poznania.
Jemu tak zależało na tym koncercie, na spotkaniu się z
przyjaciółmi z całej Polski i świata, że nie mogłam odpuścić.
Wsiedliśmy w pierwszy autokar do Łodzi.
W Łodzi Kuba poszedł się wysikać i sprawdzić w informacji
jakie są możliwe połączenia do Poznania. Ja zostałam z boku z bagażami.
Kiedy tak sobie stoję z tymi bagażami, rozglądam się po
podłym i wrednym świecie, OCZOM MOIM UKAZUJE SIĘ AUTOKAR Z NAPISEM: POZNAŃ.
Tyle, że stoi on osiem stanowisk dalej, ma włączony silnik,
a ten silnik jest rozgrzany, a skrzynia biegów mówi, że został włączony bieg, a
kierowca robi: „brrm, brrmmmm” pedałem gazu.
Jeżeli świadkowie wydarzeń, które opiszę za chwilę żyją i to
czytają, niechże potwierdzą, że to prawda.
Złapałam te nasze plecaki i pobiegłam. Autobus już ruszał.
Stanęłam przed maską, podnosząc ręce do góry i pompowałam nimi w geście: „Halt,
cofnij się!” Autobus się zatrzymał, drzwi się otworzyły. Wrzuciłam plecaki
powiedziałam, że dwie osoby jadą do Poznania i że ja to później wyjaśnię.
Naród nasz jednak jest przezorny: w autokarze panowała
całkowita cisza. Naród nie będzie się wypowiadał co do wariatki, która
zatrzymuje jadących kilka ton, a później twierdzi, że jest ich dwie, te osoby.
- Proszę pana, tam jest mój mąż, on poszedł sikać i zaraz
wróci.
- Tak, ale ja już muszę jechać, proszę pani.
- Proszę pana, myśmy nie po to tyle przeżyli, żeby pan teraz
odjechał. A, w życiu na to nie pozwolę!
W tym momencie widzę Kubę, wyłaniającego się z budynku,
bezradnym wzrokiem szukającego mnie tam, gdzie mnie zostawił.
KUUUBAAAAAA!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!- przez osiem peronów.
Usłyszał.
Zapłaciliśmy. Jedziemy. Drzemiemy: ostatecznie, poprzedniej
nocy słuchaliśmy studio, rychtowaliśmy się do podróży.
Kuba się budzi i melduje, że mu się siusiu chce...
- Trzeba się było nie budzić, to by ci się nie chciało,
cholero głupia.
- Ale, kiedy to się odwrotnie stało...
- Już Ty umiesz mental robić, teraz siusiakowi zrób. Ja
śpię. Wytrzymasz.
Kuba wytrzymał. Był najszybciej biegnącym na postoju w
krzaki facetem, jakiego widziałam w
podobnej sytuacji.
Jest Poznań. Nie mieliśmy już czasu, żeby zameldować się w
zarezerwowanym hotelu, więc z całym dobytkiem, umordowani, dotarliśmy do Klubu.
Iwona z mężem, Organizatorzy, natychmiast postawili nas na nogi. Koncert
zorganizowany wzorowo, podobnie, jak wszystkie tego typu: pełna kultura,
ochrona, nikt nieostemplowany i bez biletu nie wejdzie.
Kuba został przywitany, jak Swój, oczywiście; kto mnie nie
znał jeszcze, ten poznał. Żadnych uśmieszków, głupot, „To jest żona Kuby”. Nikt
tu plotkować nie przybył, są ważniejsze sprawy, tym bardziej, że na tym
festiwalu spotykają się ludzie z całego świata. Podobnie, jak we Wrocławiu czy
Toruniu. Byłam, widziałam, słuchałam. Owszem, zaplątały się tam jakieś panie,
ale błyskawicznie sobie poszły, ponieważ nikt nie zwracał na nie uwagi.
Zresztą: kto nie zna kilku języków, nie ma czego szukać w takich niszach. Są
one pilnie strzeżone i selekcja uczestników odbywa się sama. Ochrona nie jest
od selekcji, ochrona jest od pilnowania przed intruzami. Można wejść w dresach
z lampasami (może akurat tak się nosisz, nie moja rzecz), możesz wejść całkiem
nago. Najwyżej ktoś cię odzieje przed przyjazdem telewizji.
Ponieważ żaden prawdziwy koncert nie zaczyna się
punktualnie, bo nie może, Kuba zdążył kupić kilka winyli (odbywa się też
wymiana dóbr kultury na takich festiwalach). Winyle te ukryłam w kuchni Klubu.
Piszę o tym dlatego, że nieodmiennie zdumiewa i zachwyca mnie łagodność i
kultura ludzi, którzy słuchają muzyki z piekła. Po prostu nie wyobrażam sobie
sytuacji, w której w jakiejś restauracji w moim mieście, wchodzę do kuchni,
proszę o przechowanie zakupów, bo są cenne i otrzymuję odpowiedź: „Jasne,
postaw to tutaj, nic się tu temu nie stanie”.
Koncert. O koncercie pisała nie będę. Kto chce, znajdzie,
wysłucha, zrozumie albo i nie, jak wola. Ograniczę się do: „kurwa mać”.
Podszyte zachwytem bez miary.
***
Kuba wziął i zniknął. Pytam ludzi: ‘Widział ktoś Kubę?’
„Przed chwilą widziałem go pod sceną”. „Znalazł się? Może w toalecie jest?”
„Nie ma, sprawdzałam”.
Przecież wszystko mogło Mu przyjść do głowy?
Idę w kierunku wyjścia. Po drodze jest zapora w postaci
Organizatorów, którzy na wszelki wypadek pilnują przebiegu wydarzenia. Iwona z
Mężem, siedzący przy stoliku. Przysiadam się i pytam o Kubę. Uśmiechają się,
Psubraty.
I w tej chwili dostrzegam Kubę za szybą Klubu. Pada deszcz,
Kuba moknie, szuka mnie wzrokiem, ale wyraźnie nie może wejść do środka. „A...
tu jesteś?! To sobie teraz tam postoisz, a ja się piwa napiję”- myślę mściwie. I
zabieram spod nosa Iwonie szklankę z piwem. Piwo to niespiesznie wypijam, cały
czas patrząc, jak Kuba moknie. W pewnej chwili Kuba znika z widoku. Pytam, komu
jestem winna piwo, bo chcę za nie zapłacić. Małżeństwo, całe uśmiechnięte,
kręci głową, że nie.
Wychodzę z Klubu i lekko zdenerwowana, rozglądam się; widzę
ochronę i pytam, czy nie widzieli...
Tak. Widzieli.
„Bardzo chciał wejść z powrotem do klubu, więc go tam postawiłem”.
Dlaczego i po co Kuba wyszedł z Klubu, tego nie wiedział
nikt. Ochrona po prostu nie wpuszczała nikogo, kto nie ochłonął, żeby był nie
wiem, jak ostemplowany.
Kuba stoi posłusznie pięć metrów dalej, pod urwaną rynną. Deszcz mu wali na głowę, skórzany płaszcz
namaka, namakają metrowe gęste włosy, a Kuba stoi. Najwyraźniej jest w innym
świecie. Słucha może deszczu, może komponuje nowy utwór. Jest pokorny i
pogodzony z losem.
„Matko, dziękuję panu, że się pan Nim zajął. Zaraz Go
zabieram, tylko wrócę po bagaże.” Zabieram plecaki, płyty, żegnam się ze
znajomymi, krótko informuję bezustannie uśmiechniętych Gospodarzy, że idziemy
sobie... No – i idziemy sobie.
Teraz trzeba znaleźć nasz hotel. Jest czwarta nad ranem.
Kuba doszedł do żywych i jest mocno zainteresowany legowiskiem. Nie wiemy,
gdzie jesteśmy i dokąd droga prowadzi. Na ulicach pusto. Kuba już zupełnie
trzeźwy.
Spotykamy śliczną kobietę, którą pytamy o nasz hotel. Coś
jest z nią nie tak, ale niezbędnych informacji nam udziela.
„Ty”, mówi moje
Kochanie, zachwycone całe, „Przecież ona jest naćpana.” „Milcz”, mówię.
Docieramy do hotelu. Rachunek zachowałam, jako rzeczy
pamiątkę: sentymentalna jestem.
Pukamy w drewniane drzwi. Słyszymy odkrzyknięte: „Nie ma
wolnych miejsc”. „Oczywiście, że nie ma, bo my tu mamy od miesiąca rezerwację”.
Oczywiście: trzeba było uprzedzić właścicieli, że się
spóźnimy, że dopiero dojechaliśmy... Ale myśmy jechali na festiwal i kwestia
hotelu była zupełnie drugorzędna.
Padliśmy bez ducha.
Doba hotelowa kończy się o 10:00. Ale dobrzy poznaniacy
obudzili nas dopiero o 14:00.
Heja na dworzec. Jesteśmy głodni; przepuściliśmy całą kasę
na hotel, piwo i płyty. Jesteśmy bardzo szczęśliwi, ale nie mamy przy sobie
fizycznie nawet dziesięciu groszy. Ale, co tam, mamy przecież łykendowy bilet
na dwie osoby, a niedziela się jeszcze nie skończyła. Jakoś się do domu dotrze.
Okazuje się, że trzeba się przesiąść po drodze. Bo Poznań
jest twierdzą i dotrzeć tam ze środkowej Polski jest sztuką. To już mamy za
sobą. Wydostać się stamtąd też sztuką jest. I słusznie.
Wiemy, na której stacji wysiąść, żeby innym czymś dotrzeć do
własnego barłogu.
Wsiadamy. Jedziemy. Jest cicho i ciepło. Ciemno. Bosko.
Drzemiemy.
Nagle budzimy się oboje z pewnością, że przegapiliśmy
przesiadkę. Łapiemy bagaże i wysiadamy.
Ta stacja nazywa się Ostrzeszów Wielkopolski. A myśmy się mieli
przesiąść w Kępnie.
Deszcz pada, ale jakby łagodniej. Przecież, kiedy niebiosa
zobaczyły dwoje kretynów, to się ulitowały lekko.
Dworzec w polu, światła miasteczka za siódmą miedzą, nas
dwoje na peronie. Kuba nadal pogodzony z losem. Jest już wieczór. Jakieś
dwieście metrów dalej widzimy szosę. Może złapiemy stopa. Czołgamy się w tamtym
kierunku. Nic nie jedzie. Nic, literalnie NIC. Myślimy sobie, że może dać się
jakoś oświetlić, to coś się zmieni? Wysepka jest, a na środku wysepki - jasna
latarnia. Stajemy na wysepce. Kuba pogodzony z losem, ja też już mam blisko.
Stoimy, mży; nie odzywamy się wcale do siebie, kontemplując
malutkie krople wody, tańczące w świetle jedynej latarni w okolicy. Latarnia
dawała pomarańczową poświatę.
Nagle, po cichutku, podjeżdża policyjne auto. Patrol.
Zatrzymują się. Myśmy ich z ledwością zauważyli, bo - te krople były takie
śliczne, a nam to już właściwie było –
wszystko jedno.
I nagle, kiedyśmy tych policjantów dostrzegli, naraz,
jednocześnie i głośno krzyknęliśmy: „ Boże, jak to dobrze, że jesteście!!!!”
No, cóż, nie przypuszczam, żeby jakikolwiek patrol
policyjny, kiedykolwiek został tak szczerze radośnie powitany (po latach Kuba
wspominał: „Nie przypuszczałbym, że kiedykolwiek tak się ucieszę na widok
radiowozu...”).
Nawet nas nie legitymowali. Z naszych facjat emanowała Prawda.
Musieli mieć niezły ubaw. Uśmiechnięci, poinformowali, że jest niedziela, więc
żadnego stopa nie złapiemy, zwłaszcza na tym zadupiu, a stać tak pod latarnią,
to właściwie nam nie wolno.
Myśmy z Kubą zapewnili, że my wiemy, że jest niedziela, na
dowód dźgając funkcjonariuszy publicznych po oczach naszymi biletami
łikendowymi. Nie rozumieliśmy, dlaczego są tacy uśmiechnięci.
Funkcjonariusze zaczęli powoli uciekać. Bardzo słusznie
postąpili, bośmy z Kubą byli blisko przywiązania się do zderzaków radiowozu.
Odjeżdżając, powiedzieli, żeby się kierować w stronę miasta. Tośmy się
skierowali: ze sobą, z bagażami i winylami.
Dotarliśmy na przedmieścia. Zrobiła się już taka pora, że
właściciele psów wychodzą z pupilami na ostatni wieczorny spacer (po drodze
zdarzyły się zdarzenia, ale nie będę ich opisywać, bo w to, to już nikt nie
uwierzy. Dopóki mu się to samo nie stanie).
Szedł mężczyzna z czarnym psem, może mieszańcem pudla. Byliśmy
z Kubą już nieco zdesperowani. Trudno – Sztuka kosztuje. Zatrzymaliśmy go i
poinformowaliśmy, żeśmy utknęli. Że musimy się stąd wydostać, bo przestaniemy
ręczyć za siebie. Pan z uśmiechem (!) powiedział, że akurat w pobliżu mieszka
taksówkarz, który zajmuje się nietypowymi kursami: żyje z tego, że jest na
zawołanie, wszędzie, na przykład: Niemcy, Chorwacja, cokolwiek.
„Gdzie on mieszka?” „A, tu, zaraz”.
No trudno, żeby tam
potem, to nie jest nowyjork.
To było mniej-więcej tu:
Podziękowaliśmy Panu z
Psem i udaliśmy się do Pana z
Samochodem dla Debili, Którzy utknęli w Ostrzeszowie.
Pan wyszedł ze swojego domu i zadał jedno pytanie: „Dokąd?”
Podaliśmy adres. Pan porozmawiał chwilę ze swoją nawigacją (była rzadkością w
tym czasie) i podał cenę. Cena nie była wygórowana; obejmowała, rzecz jasna,
tam i nazad.
Nie miało być dyskusji: taka była cena. „Ja nie negocjuję,
bo nie mam na to czasu”.
Powtarzam: cena nie była wygórowana.
Myśmy się mieli z Kubą szybko zdecydować, bo jeżeli tak, to Pan z Samochodem dla Debili, Którzy utknęli
w Ostrzeszowie musi szybko zrobić przegląd i przygotować wóz.
Myśmy z Kubą byli bardzo dobrze zdecydowani. Do tego
stopnia, kurwa, zdecydowani, głodni i przemoknięci, że byliśmy byli się gotowi
pobić o to, które z nas miałoby było wykonać usługę, gdyby cena Pana z
Samochodem dla Debili, Którzy utknęli w Ostrzeszowie brzmiałaby była: „Obciągnij
mi”.
Szybki, rozpaczliwy telefon do Mamy Kuby. Odebrał Ray*.
Mieszaniną angielskiego z francuskim, wyrywając sobie telefon, tłumaczyliśmy
nasze położenie.
Pan z Samochodem dla
Debili, Którzy utknęli w Ostrzeszowie ustalił trasę tak, żeby nie natknąć
się na żadne radary i inne cyckacze pieniędzy. Mknął bocznymi dobrymi drogami.
W niespełna półtorej godzinie byliśmy na miejscu.
Mama Kuby zapłaciła. Mówię: akurat odwiedził Ją *Ray, Przyjaciel
z Francji, więc pozbierali grosz do grosza i zapłacili za ten kurs. A, nawet,
gdyby Raya nie było, Mama Kuby wyjęłaby tę kasę spod ziemi. Bo tak się po
prostu robi, kiedy jest potrzeba.
To był jeden z fajniejszych koncertów, na które zabrał mnie
Kuba. Bo – bycie na koncercie nie oznacza przecież jedynie słuchania muzyki;
gdyby tak było – włącz sobie płytę; jeszcze przy tym zrobisz coś pożytecznego,
poobierasz kartofle, na przykład. Albo co.
Podróż do Poznania i z powrotem kosztowała majątek. I przez
cały ten czas mieliśmy przy sobie ważny bilet łikendowy.
Kiedyśmy dotarli do domu Matki Kuby, omietliśmy wzrokiem
sprzęty, powąchaliśmy powietrze i wyszło nam, że jesteśmy bezpieczni. Padliśmy
z westchnieniem tam, gdzieśmy stali. Jakaś dobra dusza rzuciła na nas koc.
To była najdroższa, w różnym tego słowa znaczeniu, podróż do
Poznania.
Po jakimś czasie, niechcący, spojrzałam na proszek do
prania, Było tam napisane, że został wyprodukowany w Ostrzeszowie
Wielkopolskim. Pokazałam to Kubie. Spojrzał na mnie i powiedział, że od pewnych
rzeczy się jednak nie da uwolnić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz