Piotrkowski Cyklodrom to święte miejsce kilku pokoleń
piotrkowian.
Mam pięćdziesiąt osiem lat. Urodziłam się w domu, w którym
mieszkam, ponieważ moja Matka, mając czterdzieści dwa lata, wolała się oddać w ręce doświadczonej położnej,
niż lekarza z partyjnej rozpiski.
Od pięćdziesiedmiu sześciu lat pamiętam Cyklodrom jako
miejsce, gdzie Ojciec chodził ze mną w niedzielę na sanki. To były zimy!
Matka w tym czasie gotowała obiad.
Latem pół miasta dzieciaków złaziło się na nieokiełznane
biegi, wyścigi, krzyki. Trochę dalej, w stronę przejazdu było dzikie boisko.
Chłopaki tam rżnęły w piłkę. Inne chłopaki budowały domki na drzewach.
Tuwimowski śmiech, gwar, gwar, śmiech...
Nie było żadnych, jak się ich nazywa, żuli. Bo nie mieli tam
czego szukać. A, jeżeli się któryś zaplątał, szybko przyłączał się do
chłopaków, bo to było bardziej atrakcyjne, niż to, z czym przyszedł.
Pięć minut drogi od hałaśliwej Wojska Polskiego: całe rodziny
z dzieciakami, kocykiem i jedzeniem w koszyku na Cyklodromie.
Psy. Całe tabuny psów, wyprowadzanych na spacer, zwłaszcza
wieczorny. I, proszę sobie wyobrazić, że każdy właściciel ma torebkę w ręku. Taką
foliową. Bo, po prostu, inaczej nie wypada.
Trzeba to zniszczyć. Zabić. Nie ma prawa istnieć enklawa,
gdzie nie potrzeba „ławeczek”, żeby przysiąść.
Cyklodrom jest solą w oku chamów i innych takich z awansu
społecznego. Nawet mi się już nie chce wspominać, że jest to obiekt, który
powinien być pod pieczą konserwatora zabytków.
Dzicz zniszczy wszystko, czego się nie da zjeść; resztę
przerobi na to, co się zjeść da.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz