Ostatecznie nie
wykastrowałam mojego kota, Maksymiliana.
Max ma prawie dwa lata. Został
przygarnięty z dużego miotu; pierwotnie miał, przez dziecko, które się nim
opiekowało, nadane imię: Leon. Mogłabym się z Leonem zgodzić, gdyby nie to, że
wyglądał na Maksymiliana. Rodzina ludzka, gdzie się urodził Maksymilian,
zajmowała się kociakami wzorowo.
Mam jakiś wewnętrzny opór
przeciw kastrowaniu samców. Samiec – kastrat, to dla mnie: samiec – kanapowiec,
czekający na michę.
Z Maksymilianem było tak:
Miał sześć tygodni, kiedy
przybył do naszego domu. W domu natalnym był duży pies, który kochał swoje
kocięta, więc nie było kłopotu z zaprzyjaźnieniem się z Warką. Warka, to kundel
przygarnięty siedem lat temu (pojechaliśmy z Kubą do Przygłowa, zimą, po pieseła).
Początkowo Maksymilian był zdystansowany.
Kiedy jednak przyszedł jego czas, oznaczył cały teren. Pytałam wówczas Ziębę*,
czy można się jakoś pozbyć kociego testosteronu bez kastracji. Powiedziała, że
nie. Że swojego czasu myła cały dom sodą i ostatecznie stanęło na chirurgu.
Zrobiło mi się przykro, tym więcej, że
Maksymilian, mimo mizernej dosyć postury, rósł na wojownika. Postanowiłam
poczekać.
Miesiące minęły.
Max stoczył nieznaną, lecz
słyszalną ilość walk w ogrodzie i poza nim. Kontroluje równowagę w przyrodzie:
nigdy nie goni młodziaka – ptaka, który usiłuje uciec. Zabija te, które
wykazują skrajną bezradność. Zresztą: nie zjada ich; przecież w domku
czeka jedzoneczko pierwsza klasa. Po prostu: anihiluje osobniki niezdolne do
życia i podtrzymania gatunku.
Myszy, nornice, wszystko to
lega na ścieżce. I absolutnie przestał znaczyć teren. Po prostu. Teren jest
JEGO.
Jest mocno agresywny. Wobec
mnie moderuje się letko, ale umie drapnąć tak, że goi się tygodniami. Przychodzi
na pieszczoty, a raczej – wygrzać łapki. Wówczas czuję jedynie słodkie podusie,
całkiem i zupełnie pozbawione pazurów. Bardzo lubię, kiedy się na mnie
przeciąga. Jestem wówczas w stanie przysiąc, że koty absolutnie i pod żadnym
pozorem nie mają pazurów.
Nigdy nie drapnął mnie w
twarz. Żebym nie wiem co z nim wyczyniała, nie drapnął mnie w twarz. Warczał,
miauczał głucho, że aż się chciało ścisnąć mocniej; nie drapnął.
Nie wykastrowałam
Maksymiliana. Nie ma to specjalnego znaczenia, bo wszystkie okoliczne kotki są
wysterylizowane. A – nawet jeżeli nie – to, ostatecznie, muszą się rodzić
jakieś koty?
Nigdy nie wiem, gdzie
obecnie znajduje się Max: w szafie?, W bibliotece?, Pod kołdrą?, U sąsiadów?...
Ale wystarczy zawołać – i jest. Co prawda: niespiesznie i bez lęku, ale
zawsze...
* Martyna Zięba. Kobieta,
która przeszła piekło i z niego wyszła. Dla mnie – autorytet. Warto poczytać,
żeby się zorientować mniej-więcej, co jest w życiu ważne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz