Los bywa przewrotny. Tak
przewrotny, że albo się śmiać, albo iść z nim na piwo.
Pamiętają Państwo Farrah
Fawcett?
Prześliczną kobietę, słabą
aktorkę?
Farrah kochała film; chciała
być wielką aktorką. Aktorką, żeby zostać wielką, potrzebny jest talent. I to
„coś”. Podobno pani Modrzejewska powaliła na kolana widownię wygłaszając
abecadło polskie...
Jak było, tak było, ale
legendy nie biorą się znikąd.
Otóż Farrah do tego stopnia
kochała film, sławę idącą za „oglądalnością”, uwielbienie widzów, że, kiedy
zachorowała, nakazała kamerzystom filmować jej umieranie. Do ostatniej chwili.
Włącznie z zejściem.
Kamery towarzyszyły jej
dzień po dniu. Dzień po dniu widzowie patrzyli na niknącą istotę ludzką. Dzień
po dniu. I jeszcze – dzień...
Stacje telewizyjne
prześcigały się w wiadomościach. To był pierwszy news każdego dnia. Było po
prostu bosko.
Farrah była już tak
wycieńczona i mizerna, że powinno się ten snuff zakończyć, ale ona nie
pozwalała. Wyobrażała sobie, że tą rolą uzyska w końcu uznanie. Taką rolę gra
się tylko raz.
I co się wydarzyło?
Otóż, proszę Państwa,
dokładnie jeden dzień przed spektakularnym, obserwowanym i, nie waham się użyć
słowa, oczekiwanym, zgonem FF, zszedł Michael Jackson.
Farrah już o tym szczęśliwie
nie wiedziała, bo nie miała kontaktu ze światem. Nie widziała, jak się kamery
nagle odwróciły i jej śmierć stała się bezdomna.
Dlaczego to piszę?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz