czwartek, 24 kwietnia 2014

KUBA, KUBA...




Tyle tego jest, że nie wiem, co właściwie napisać?

Co było dla Niego najważniejsze? Dźwięki.


Kiedy próbował mi pokazywać swoją ukochaną ciemną muzykę, stawiałam veto. - Ja wiem, to nie twoje klimaty. I zazwyczaj odpuszczał. A ja patrząc na słuchawki, myślałam, że Bóg istnieje. Tak... Jeżeli już nie ma innych dowodów na istnienie Boga, to fakt, iż spowodował stworzenie słuchawek, jest dowodem wystarczającym...

I wzajemnie – ja zmuszałam Go czasem do słuchania moich ulubionych kompozycji.

- Zmusiłeś mnie, wymusiłeś na mnie wysłuchanie joyless , teraz wysłuchasz Beatlesów.

Bo to było, proszę Państwa, tak, że nasze gusta muzyczne odnośnie do muzyki współczesnej były, łagodnie mówiąc, różne. Kuba wsłuchiwał się w mroczne klimaty, ja wolałam fortepian plus perkusję.


Nie, nie kłóciliśmy się o „wyższość świąt”... Po prostu – próbowaliśmy sobie nawzajem coś pokazać. Czasami się udawało, często nie. Nigdy, przenigdy nie było to kwestią sporną. Przeciwnie, przy prezentacji Karjalan Sissit ( Jego ulubiona to: „Pig Society”), dokładnie i ze wszelkimi szczegółami omówiliśmy stosunkowo mało znany u nas epizod drugiej Wojny Światowej. Gdyby nie Kuba, o wielu, wielu sprawach bym nie wiedziała.


Kuba Moja Kochana szału chciewała dostawać, kiedy regulowałam stroboskop. Kubunio wiedział, że za chwilę ryknie, ale nigdy nie wiedział, co.

Mnie robił te same wolty.



Trzymał mnie za rękę, bez przerwy trzymał mnie za rękę; jakbym miała zamiar sobie pójść. Czasami było to dziwne i męczące. Przecinałam tę smycz na jakiś czas, bośmy się dusili oboje. Potem wracaliśmy do siebie, jeszcze bardziej związani, niż przedtem.




Nigdy niczego przed Nim nie taiłam. Kuba nade wszystko kochał wolność, a dostęp do informacji jest najwyższym przejawem wolności. Tym bardziej, jeżeli chodzi o sprawy najważniejsze, ostateczne.

O  Jego Śmierci rozmawialiśmy, jak o planowaniu wakacji. Rozmawialiśmy o tym, że jeżeli zajdzie taka konieczność, a On będzie bardzo cierpiał, to, za Jego zgodą... coś wymyślimy. Często poruszał temat eutanazji, a ja mówiłam, że w naszym dobrym kraju nie ma takiego prawa, którego się nie da obejść albo zmanewrować.

To Go uspakajało. Był smutny, ale spokojny. Nie tracił energii na podejrzliwość.




- Na moim pogrzebie masz wygłosić : „Spowiedź kretyna” i „Ulicę szarlatanów”.

- Nie, mój drogi, „Ulicy” się nie będę z powrotem uczyć na pamięć.
- Dobrze, niech będzie „Spowiedź”. Ale ma być głośno.

- Głośno to Ty żyjesz, ale niech Ci będzie. Tylko, nie wiem, czy będzie okazja.

- Ma być. 

- Głupi jesteś, jak zwykle, ale niech Ci będzie. – Może i głupi jestem, ale tak chcę.  – Kurwa, nie dopuszczą mnie do żłoba. – Ciebie nie dopuszczą?! – Nie dopuszczą.  – To ja im, kurwa, pokażę.  – Chętnie popatrzę.





Przyjaciel Kuby ze wszystkich sił powstrzymywał mnie, żebyśmy nie wchodzili do kaplicy. – Przeczekajmy to tutaj – prosił: na przystanku.

A ja czułam wewnętrzną potrzebę, żeby tam na chwilę, chociaż, zajrzeć. 


Niepotrzebnie.

D. dzielnie poszedł ze mną. W pewnej chwili zauważył, że nie jest dobrze. Bez słowa objął mnie ramieniem i siłą wyprowadził z kaplicy. Zawsze będę Mu za to wdzięczna.


- Mówiłem ci, żebyś tam nie szła?! Lansik robią, to normalne. Siedź i czekaj. Sam wyglądam, jak głupi chuj - z zieloną reklamówką i świecidełkami w środku.







Kuba.






Wszystkie Jego zmysły działały jednocześnie i jednocześnie – niezależnie. Potrafił usłyszeć durną muzykę z przecznicy obok i wyłączyć nasz odtwarzacz, bo to Mu to robiło kakofonię, której normalne ucho nie słyszało.

Wyczulony na zapachy.  Ja tu nie mówię o gotującej się kiszonej kapuście; ja mówię o zapachu palonej gumy w odległości pięciu kilometrów.

Z kolorami nie miał problemu. Kolory pozostawiał mnie. Cokolwiek zrobiłam w chałupie – było dobrze. Z tym, że męczyło Go nieco, kiedy upierałam się, żeby wyraził swoje zdanie.

Ja  się, rzecz jasna, denerwowałam, kiedy z jasnego fioletu zmieniałam na słoneczny beż; a On i tak twierdził, że jest równie ładnie... Ale, kiedy spadał pierwszy śnieg, Jego życie zamieniało się w jeden wielki Project Winter.  I Jego obsesja: niebieskie światełko na torach kolejowych zimą... Wierzę, że je zobaczył.





Jedzenie też, cholera jasna, było zawsze pyszne.


Do chwili, kiedy mógł przełykać. Potem wszystko zmiksowane szło przez rurę gastrostomijną; żarcie podawane przez rurę w brzuchu nie różniło się niczym od żarcia, jakie ja sama jadłam i jakie jedli inni.  Ostrzeżona przez lekarzy, nie dodawałam też nadmiernych substancji odżywczych, żeby nie obciążać wycieńczonego organizmu.



Prawdę mówiąc, nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałam tak dzielnego, odważnego człowieka. Oddychał przez rurę tracheostomijną, żywił się przez inną rurę i po prostu żył, dopóki się dało. Nie pozwolił na to, aby bezustannie ciągać Go po szpitalach, parzyć radioterapiami, truć kolejną chemią,  jedynie po to, aby żyjący mieli lepsze samopoczucie: oto zrobiliśmy wszystko, żeby żył.

On nie zrezygnował; On podjął decyzję.

Próbowano przed Nim ukryć wyniki ostatnich badań. Wpadł w szał. Wydobyłam dokument i przeczytałam Mu.
Kuba  czytać nie chciał;  słuchał tego, co mówię. Ufał mi bezgranicznie. 

Przeczytałam, że są kolejne przerzuty do wątroby. Zapytał, czy grozi mu już encefalopatia...

Był smutny, ale - spokojny. Za poduszką fotela miał zapas zaoszczędzonej morfiny na złoty strzał, gdyby zaszła taka konieczność. Lub, gdyby się na to zdecydował. Wiedziałam o tym i wiedziałam, że ma do tego prawo. W tajnym dzbanuszku na parapecie okiennym trzymał ukrytą strzykawkę i igłę - tak na wszelki wypadek.

Powiedziałam mu też, że być może zaistnieje konieczność wprowadzenia Go w stan głębokiej sedacji: odetchnął głęboko z najwyższym uspokojeniem...







Kuba patrzył w kalendarzu, jak wypadają święta tego roku.

Się weźmie taksówkę, ssak, on nie jest ciężki ani rozległy...

Żadne z nas w to nie wierzyło. Tak w środku nie wierzyło, bo po wierzchu to wiedzieliśmy, że Wielkanoc spędzimy razem.




Winobluszcz, który posadziliśmy pięć lat temu, zarósł już pół parkanu.  Posadziliśmy raptem trzy „cosie”, co ja nazwałam „wąsami”. Wąsy sobie ładnie poczęły. Co roku patrzyliśmy, jak przedzierają się przez siatkę w ogrodzeniu...

Następnego roku nabyliśmy na Allegro „albercika”, jak go pieszczotliwie nazywaliśmy – rdest auberta. Sześć sadzonek. Kto nie wie, co to, pieszczotliwie nazywany, albercik, niech się lepiej  nie dowiaduje. Chyba, że ma parkan z betonu.

Nigdy nie zapomnę, jak Kuba , patrząc na alberta po roku, powiedział w zadumie: - Coś mi się widzi, że resztę życia spędzimy z sekatorami w ręku”...

Skalniak, który zakładaliśmy cztery lata temu rozrósł się przeogromnie. Bluszcz, kradziony z cmentarnego muru, wylazł na pół ogrodu.







Kuba umierał bardzo ciężko, ale krótko.







Część Jego rodziny nie może przeboleć, że nie był katolikiem, a i do samego chrześcijaństwa miał stosunek daleki od uwielbienia. W ogóle wszelkie religie, jako wprowadzane ogniem i mieczem, uważał za źródło zła i cierpienia. Jedyne, jakie akceptował, to te, które wynikały jak gdyby same z siebie: uwielbienia człowieka dla Natury, jej ogromu i srogości...

Bogowie Kuby nigdy nie bywali miłosierni; za nic mieli słabego człowieka, jego lęki i błagania. Czasami, z rzadka, dla zabawy lub w uznaniu szczególnych zasług, podnosili któregoś z walecznych do rangi równego sobie...

Kochał burze, pomruki tego czegoś potężnego, co każe klękać w pokorze. Przekrzykiwał grzmoty, wadził się z tym ogromem. Ja się bałam burzy od zawsze; On był w swoim żywiole. Wychodził na zewnątrz i chłonął zapach bogów. Cisza przed wybuchem powodowała u niego jakiś niepojęty mistycyzm; zamierał w bezruchu i czekał. Chyba wtedy czuł się częścią tego czegoś przepotężnego, na co nie miał najmniejszego wpływu; co podziwiał, czego się bał i czego pragnął. Jak gdyby pragnął, żeby Go zabrano. Kiedy zrywał się wiatr i spadały pierwsze krople deszczu, stawał się spokojny. Chłeptał czasami ten deszcz, ale już się uśmiechał; złe sobie poszło. 


To, co zwykliśmy nazywać Pięknem, było poza przestrzenią zainteresowania Kuby. Piękno uznawał za rzecz nietrwałą i oszukańczą, nazbyt prędko przemijającą. Fascynowała Go mroczna natura człowieka, jego ułomności i brzydota. Fascynowała Go Śmierć, jej fazy; rozkład, smród...

Podobno pierwszym słowem, które, jako kilkulatek ułożył z klocków, było właśnie słowo: „smrut”.

Jednocześnie nigdy nie negował sposobu życia czy widzenia świata innego, niż On to czynił. Pod warunkiem, że może pozostać obserwatorem i nikt Mu niczego nie będzie próbował narzucić.

Ze spokojem uczestniczył w moich obrzędach religijnych, dzielnie mi towarzysząc. Dzielił się opłatkiem, klękał w kościele, jeśli była taka potrzeba, słuchał kolęd (ale tylko polskich), stroił ze mną koszyk wielkanocny... Nie wadził Mu krucyfiks wiszący na ścianie w pokoju ani ryngraf Matki Boskiej. Sam je odkurzał na Święta.

Ale – nic więcej.

Problemy zaczynały się wówczas, kiedy usłyszał, przypadkiem lub do Niego wypowiedziane, słowa o pogaństwie i piekielnej karze, która Go za nie czeka. Oj, wtedy bronił swojego światopoglądu z równą mocą, z jaką ultrakatolicy narzucają swój.


Czasami mówiłam do Niego: - Nie bądź taki, bo Cię omijają fajne sprawy. Kiedy dał się przekonać na wypad na „Rolszansę”, był zachwycony. Nie mogłam Go oderwać od zespołów ludowych i wycinanek. Że o piwach regionalnych nie wspomnę...




Po wieczornych odwiedzinach cmentarzy w dzień Wszystkich Świętych, był zaczarowany. – Pierwszy raz to widziałem.

Widział feerię barw, falujące powietrze; czuł zapach kwiatów, płomieni, słyszał szelest ostatnich liści na drzewach. Niekiedy tylko kręcił głową na widok jakiegoś barokowo przystrojonego grobu, ale i to dawał sobie wytłumaczyć, podobnie jak futra, kozaki i czapki z norek na głowach damskich, podczas gdy na zewnątrz było plus osiemnaście...

Fizycznie bał się właściwie tylko jednego: latających małych stworów, które nie wydają dźwięków przy tym swoim lataniu. I pająków, które, co prawda, nie fruwają, ale potrafią bezgłośnie przemieścić się po swojej nici, lądując nagle na twarzy. Komarnice postrzegał jako pająki i nienawidził ich serdecznie. – Przecież toto nic Ci nie zrobi, nawet żywi się nie Tobą, jak komar, na przykład...To nie pająk jest... Skrzydła ma...

Nie szkodzi, fruwało bezgłośnie i mogło chlasnąć niechcący po twarzy. Komary uniszczał z kolei za dźwięk. Do rozpaczy doprowadzały Go ćmy. – Przecież to motyl jest, Kuba!

Nietoperze nie powodowały w Nim najmniejszego lęku. Są na strychu i czasami mogliśmy widzieć, jak wybierają się na żer. Kuba bardzo chciał się przyjrzeć z bliska któremuś, ale złapanie nietoperza grozi mu uszkodzeniem, więc zrezygnował. Zadawalał się obserwacją bezszelestnych cieni. – We włosy Ci się wplącze i krew z Ciebie wypije, zobaczysz! – mówiłam. – Mnie się dostatecznie często szczotka we włosy wplątuje, żebym się nietoperza bał. A krew system mi wypija.




Ten Jego słuch...

Często siedzieliśmy nocami rozmawiając o wszystkim. W ogrodzie są gniazda słowików. Potrafią się ptaszyska tak drzeć, że nie sposób zebrać myśli. Po godzinie się człowiek przyzwyczaja. Gdzieś około drugiej, pół do trzeciej, milkną. I wówczas Kuba zarządzał: - Cicho!

Następował kwadrans absolutnej ciszy (nie licząc gwizdów pociągów). I zaczynało się od strony cmentarza. Zaczynała banda skowroniątek.

Każdej letniej nocy to samo. Słowik kończy, chwila ciszy i skowronek drze dziób. A później to już normalnie: gołębie z tym swoim: „Głupku, głupku, ty głupku”, czy co tam kto słyszy w tym gołębim gadaniu...







Chciałam uprzątnąć zwiędnięte kwiaty z mogiły, ale wytłumaczono mi, że istnieje jakiś niezrozumiały zabobon, według którego nie wolno sprzątać niczego przed upływem co najmniej miesiąca. Nie wiedziałam o tym. Zaczęłam szperać w internecie i dowiedziałam się rzeczy dziwnych, przerażających i zachwycających jednocześnie. Odwiedziłam kilka świetnych stron i popadłam przez chwilę w schizofrenię. Katolicy wierzą w rzeczy i robią rzeczy, za które, zgodnie z nauką Krk, z mety idzie się do piekła, a z tamtąd, jak wiadomo, powrotu nie ma.

I pierwszą rzeczą, o której pomyślałam, to to, że muszę te strony natychmiast pokazać Kubie. Też będzie zachwycony.




W niedzielę wieczorem pogotowie było wzywane i odwoływane, bo udawało się trochę odessać tego, co było w drzewie oskrzelowym i płucach. Ale po jedenastej w nocy zabrano Kubę do szpitala. Otuliłam Mu głowę szalikiem, który miałam od Niego na urodziny – żeby nie zmarzł. Ten szalik ma jeszcze Jego zapach, ale wkrótce go upiorę. Nie będzie mi Kuba w szaliku trwał.



Umarł nieco po północy. To taki Jego dar dla Was, katolicka części rodziny. Bo – gdyby umarł w niedzielę... Strach się bać.


Acha, i kiedy Go całowałam po raz ostatni, patrzył na mnie lewym okiem. Źrenica spod przymkniętej powieki była przytomna i błyszcząca. To był dar dla mnie.

Luster nie pozasłaniałam, zegara nie zatrzymałam. Czas dla nas płynie dalej: albercik rośnie, winobluszcz zakręca po raz trzeci, bluszcz puszcza nowe pędy. Nasza suka znowu ma narzeczonych, których lekceważy.




I znowu się potwierdzi to, co Mu mówiłam setki razy: „Czy Ci się to podoba, czy nie, jesteś bliżej Boga, niżbyś chciał...”.




 

środa, 9 kwietnia 2014

*



Wszystkich, którzy zdążyli przeczytać poprzedni post, powiadamiam, że ma być inaczej: pożegnanie Kuby ma być świeckie.