sobota, 18 lipca 2015

O MAKSYMILIANIE





Ostatecznie nie wykastrowałam mojego kota, Maksymiliana.

Max ma prawie dwa lata. Został przygarnięty z dużego miotu; pierwotnie miał, przez dziecko, które się nim opiekowało, nadane imię: Leon. Mogłabym się z Leonem zgodzić, gdyby nie to, że wyglądał na Maksymiliana. Rodzina ludzka, gdzie się urodził Maksymilian, zajmowała się kociakami wzorowo.

Mam jakiś wewnętrzny opór przeciw kastrowaniu samców. Samiec – kastrat, to dla mnie: samiec – kanapowiec, czekający na michę.




Z Maksymilianem było tak:

Miał sześć tygodni, kiedy przybył do naszego domu. W domu natalnym był duży pies, który kochał swoje kocięta, więc nie było kłopotu z zaprzyjaźnieniem się z Warką. Warka, to kundel przygarnięty siedem lat temu (pojechaliśmy z Kubą do Przygłowa, zimą, po pieseła).

Początkowo Maksymilian był zdystansowany. Kiedy jednak przyszedł jego czas, oznaczył cały teren. Pytałam wówczas Ziębę*, czy można się jakoś pozbyć kociego testosteronu bez kastracji. Powiedziała, że nie. Że swojego czasu myła cały dom sodą i ostatecznie stanęło na chirurgu.

 Zrobiło mi się przykro, tym więcej, że Maksymilian, mimo mizernej dosyć postury, rósł na wojownika. Postanowiłam poczekać.

Miesiące minęły.

Max stoczył nieznaną, lecz słyszalną ilość walk w ogrodzie i poza nim. Kontroluje równowagę w przyrodzie: nigdy nie goni młodziaka – ptaka, który usiłuje uciec. Zabija te, które wykazują skrajną bezradność. Zresztą: nie zjada ich; przecież w domku czeka jedzoneczko pierwsza klasa. Po prostu: anihiluje osobniki niezdolne do życia i podtrzymania gatunku.

Myszy, nornice, wszystko to lega na ścieżce. I absolutnie przestał znaczyć teren. Po prostu. Teren jest JEGO.

Jest mocno agresywny. Wobec mnie moderuje się letko, ale umie drapnąć tak, że goi się tygodniami. Przychodzi na pieszczoty, a raczej – wygrzać łapki. Wówczas czuję jedynie słodkie podusie, całkiem i zupełnie pozbawione pazurów. Bardzo lubię, kiedy się na mnie przeciąga. Jestem wówczas w stanie przysiąc, że koty absolutnie i pod żadnym pozorem nie mają pazurów.


Nigdy nie drapnął mnie w twarz. Żebym nie wiem co z nim wyczyniała, nie drapnął mnie w twarz. Warczał, miauczał głucho, że aż się chciało ścisnąć mocniej; nie drapnął.

Nie wykastrowałam Maksymiliana. Nie ma to specjalnego znaczenia, bo wszystkie okoliczne kotki są wysterylizowane. A – nawet jeżeli nie – to, ostatecznie, muszą się rodzić jakieś koty?

Nigdy nie wiem, gdzie obecnie znajduje się Max: w szafie?, W bibliotece?, Pod kołdrą?, U sąsiadów?... Ale wystarczy zawołać – i jest. Co prawda: niespiesznie i bez lęku, ale zawsze...






* Martyna Zięba. Kobieta, która przeszła piekło i z niego wyszła. Dla mnie – autorytet. Warto poczytać, żeby się zorientować mniej-więcej, co jest w życiu ważne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz