niedziela, 12 sierpnia 2012

BEZ PATRONATU

Kuba napisał relację z wydarzenia na Starym Mieście. Napisał do pisma, z którym współpracuje. Dodałam swoje trzy grosze. Oto tekst:


NOC DUCHÓW – Piotrków Trybunalski, 11.08.2012 ev.

Wreszcie coś w naszym mieście, które skądinąd kocham, drgnęło – powiedziałem do Żony, gdy trzy dni wstecz zawołała mnie, bym przeczytał ogłoszenie na lokalnym portalu internetowym. Ogłoszenie to zapraszało na projekcję filmową w Rynku Starego Miasta połączoną z podkładem muzycznym zespołu THE WASHING MACHINE. Miał być to niemy film grozy z początków XX w. Mówię: „Albo Nosferatu albo Gabinet doktora Caligari”. Wypadło to drugie. Nie spodziewałem się czegoś takiego, szczerze mówiąc. Szczerze mówiąc ponadto, Gabinetu jak dotąd nie widziałem, chociaż wiedziałem doskonale, iż w naszych kręgach jest to film kultowy… Tak wyszło… Za to sporo o nim słyszałem i czytałem.
Cóż pozostało – szybki obrządek, przelanie trzech piw do plastikowej, dużej butelki i… ruszamy! Docieramy na Rynek jakieś pięć minut przed 21-szą. Zajmujemy stosowne miejsce. Jest bardzo duży telebeam, a kapela się rozgrzewa. Po dźwiękach wnoszę, iż będzie to jakiś melanż post-gotyku, psychodelii i nowej fali rodem z lat 80-tych. Dobrze – myślę. Ludzi nie jest ani dużo, ani mało; jak na Piotrków to raczej sporo, chociaż gdyby zaistniała jakaś „analogowa” reklama, na przykład w postaci plakatów, pewnie byłoby więcej. Ale nam osobiście to nie przeszkadza – nie lubimy tłumów. Kilka minut po 21-szej konferansjer wita wszystkich serdecznie i wygłasza podziękowania, między innymi dla miejscowego zakładu energetycznego, który zgodził się na czas imprezy zgasić wszystkie latarnie w Rynku. Można zaczynać. Generator dymów robi swoje, zespół gra już na poważnie, a na telebeamie zaczyna się surrealistyczny, tchnący grozą i groteską spektakl… Nie będę tu recenzował, ani opisywał tego filmu, bowiem primo: jest to magazyn muzyczny, secundo: prawdopodobnie większość z Was go zna, a kto nie zna – zdobyć go nie jest trudno. W każdym bądź razie, jest to obraz wstrząsający, poruszający być może nieodkryte dotąd pokłady lęku gdzieś, na dnie mózgu, na dnie duszy… Do tego oczywiście doszła muzyka, znakomicie nagłośniona nawiasem mówiąc. Długie transowe, hipnotyczne motywy, mocny, pulsujący bas, ciągnące się w nieskonczoność gitarowe riffy i klawisze pływające gdzieś w tle. To naprawdę robiło wrażenie. Mogłoby być nudne w innych okolicznościach, bowiem każdy motyw/utwór trwał naprawdę długo, jednak przy TYM filmie… Najbardziej trafił do mnie i urzekł mnie walczyk grany podczas drugiego aktu. Zamiast akordeonu – współczesne rockowe instrumentarium… Schiza, Mości Panowie:-) Pod koniec pojawiły się dark ambientowe motywy, jednak nie bazujące bynajmniej na jednym dźwięku, lecz naprawdę – jak nazwa ambient nakazuje – otaczające i wprowadzające w nastrój.
Do całości dodać należy jeszcze jeden akcent: Podczas trwania projekcji i koncertu pod telebeamem co jakiś czas przebiegały, tak na oko, trzy- czteroletnie dzieci. Nie mam pojęcia, czy było to zamierzone, czy pociechy wymknęły się rodzicielom, jednak stanowiło to dobre uzupełnienie surrealistycznego klimatu, w który wprowadzał film i muzyka (Żona uważa inaczej, ale jest pedagogiem, więc…:-)).
Świetna inicjatywa Loży Kulturalnej Starego Miasta i mam nadzieję, że nie ostatnia. A mam prawo do takich obaw, bowiem nasz prezydent… cóż… delikatnie rzecz ujmując jest betonowym katolickim prawicowcem, ergo: może uciąć łatwo fundusze, które są niezbędne przecież do zorganizowania czegokolwiek.

Tanssimaan


Mówi żona Tanssimaana... :

Dzieciaki mnie wkurzały, bo latały bez opieki po dwudziestej pierwszej trzydzieści. To raz. Dwa – kocham Organizatorów za to, że nie padło słowo; „CHOJNIAK”. Już tłumaczę, dlaczego: otóż, kiedy jakakolwiek impreza muzyczna odbywała się w naszym Mieście, zaraz był w to wplątany chojak. Wolno mi, chyba, tak leciutko, odbiec od tematu, by do niego wrócić ze zdwojoną siłą?

Świetny podkład, czy też ilustracja. Chociaż... chwilami przeszkadzało mi natręctwo prezentowanej muzyki. Były momenty, kiedy brakowało mi zwykłego klezmera, żeby sobie pobrzdąkał, zamiast gwałtownej „burzy dźwięków”. Ponadto – po dziesiątkach lat doświadczeń – Piorąca Maszyna mogła była dodać jakiś element z tego, o czym ostrzegał film Wiene’ego – jakieś nazitango albo delikatne sample z epoki w tle...

Wszystko jedno – było to idealnie zgrane. Zrobiło wrażenie. Wrócimy tam.

Szapoba.

Żona Tanssimaana. 



Niebawem tekst o czym innym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz