niedziela, 4 listopada 2012

LEKARSKIE POJEDYNKI


LEKARSKIE POJEDYNKI


 Jak najprościej się pozbyć niechcianego nauczyciela i zorganizować sobie wakat na synekurę? Załatwić z zaprzyjaźnionym lekarzem medycyny pracy zaświadczenie o niezdolności do wykonywania zawodu przez tegoż nauczyciela. Szybko i bez bólu. Tak też dyrektor Włodarczyk próbował uczynić.
 
Zostałam jednak uprzedzona przez zaprzyjaźnioną osobę  o zamiarach pana dyrektora. Po powrocie z urlopu dla poratowania zdrowia, po wykorzystaniu przeze mnie przysługującego mi urlopu wypoczynkowego, udałam się do lekarza medycyny pracy celem odbycia obowiązujących badań. Nie był to jednak wyznaczony i pouczony przez dyrektora lekarz, lecz lekarz, którego ja wybrałam, korzystając z przysługujących mi, konstytucyjnych praw.  Badania odbyłam, bardzo dokładne; zaświadczenie o zdolności do wykonywania zawodu przedłożyłam dyrektorowi w dniu 24 października 2006 roku.
 
       
 
 Tak, trzeba się cofnąć aż tak daleko, żeby zrozumieć, jak wytrwale i konsekwentnie (w prawie nazywa się to: uporczywie) dyrektor Włodarczyk łamie moje prawa.
Zaświadczenie zatem przedłożyłam.
Myliłby się ten, kto uznałby, że sprawa została załatwiona. Tu się dopiero zaczęły kłopoty.
 
Dyrektor Włodarczyk niedatowanym pismem odsuwa mnie od pracy, twierdząc, że przedstawiłam zaświadczenie lekarskie nie od lekarza medycyny pracy. Funkcjonariusz państwowy, dyrektor szkoły. Matko kochana. A ta stylistyka... Nie wiem, no nie potrafię się domyślić: czy to głupota, czy bezczelność. Niech przełożeni wytłumaczą może dyrektorowi, czym się różni pieczątka lekarza medycyny pracy od pieczątek innych lekarzy.
                   
 
 
Dyrektor uzasadnia to, że jakaś Gładszy  wstawiła się do pracy...
 
Pokazywałam to paru ludziom. Za każdym razem patrzyli długo na pismo, potem na mnie i na koniec bardzo powoli i ściszonym głosem pytali: „To naprawdę jest twój dyrektor?”
24.10.2006r. oraz 25.10.2006r. powiadamiam o zajściu Referat Edukacji. Oczywiście – bez odpowiedzi. Dyrektor również milczy.
 
Nadchodzi dzień 26 października. Jakiś wirus się musiał uaktywnić wtedy, bo wielu nauczycieli zachorowało i nie było komu uczyć. Ja siedziałam posłusznie w pokoju nauczycielskim i czekałam na dopuszczenie mnie do pracy, do której wykonywania miałam absolutne prawo. Wówczas, uwaga! zostałam skierowana do świetlicy szkolnej, aby zaopiekować się klasą IVa., od godziny 8:00 do godziny 8:45. Zaś od godziny 8:55 do godziny 9:40 prowadziłam lekcję języka polskiego z klasą IVb. Byłam więc, czy nie byłam odsunięta od pracy? Miałam zakaz pracy, czy nie? Istnieją zapisy w dziennikach szkolnych, a gdyby się okazało, że dzienniki myszy zjadły, to ja jeszcze dysponuję stosownym dokumentem.
 
27 października 2006 roku znowu kieruję pismo do Urzędu Miasta. Znowu pozostaję bez odpowiedzi. Nadal jestem gotowa do pracy i nadal czekam na opamiętanie się funkcjonariusza publicznego, któremu podlegam służbowo. Daremnie.
 
30 października otrzymuję pismo od dyrektora Włodarczyka, z którym powinnam była od razu iść do sądu.
                   
Panie Z. Włodarczyk, przedtem tego nie mówiłam, ale w tym samym dniu, kiedy czuł pan ode mnie alkohol (tolerował pijaną babę w szkole, z czego sobie zdał sprawę po tygodniu), strasznie śmierdziały panu nogi.
 
Naprawdę, myśli pan, że ludzie, którzy byli świadkami pana zachowań podczas wesel, na których byłeś pan grajkiem, umarli wszyscy? Że nie ma taśm? Naprawdę mam je wpuścić w internet? Co na to powie Prezydent?
 
Jakim cudem lekarz K. ma mnie znać dobrze, skoro widuje mnie najczęściej jeden raz do roku? Poza tym, lekarz K. pięciokrotnie wcześniej mnie badał i pięciokrotnie bez zastrzeżeń uznawał, ze jestem zdolna do wykonywania zawodu. Miałby on teraz, kiedy nastał Z. Włodarczyk w charakterze dyrektora szkoły, nagle doszukać się u mnie… właśnie, czego?
 
                           
 
 
 Należysz pan, panie Włodarczyk, do grona tych osób, od których dostać po pysku – to komplement.
Oczekuj se zaświadczenia od K. do pamiętnego grudnia 2007r.
 
Ja się stawiam do pracy i czekam, aż dyrektor państwowej szkoły, podlegający przepisom prawa, się opamięta.                                                     
 
31 października otrzymuję kolejne pismo. Chłopak, niczym nie powstrzymywany, bryka coraz śmielej. A ja sobie piszę, głupia, do Urzędu Miasta, do Kuratorium…
Tymczasem on:

                   
           
Proszę popatrzeć, jak sobie poczyna: stawia ultimatum: albo wybrany przez niego lekarz, albo WOMP. Proszę bardzo.
To był pierwszy sygnał wysłany do mnie: „Rób, co każę, suko, albo pożałujesz”.
 
Po raz pierwszy jestem zmuszona zwrócić się o pomoc do Sądu.
 
             
           
I piszę sobie, głupia, piszę, do różnych instytucji... Śmiech wywołując tylko.

                       
                       
           -
           

  Mój ty panie, tom się napisała...
 
Ale istnieją jeszcze jakieś instytucje odwoławcze, na przykład Wojewódzkie Ośrodki Medycyny Pracy.
 
7. listopada pisze do mnie WOMP:
                     

 Nie wiem, czemu miało służyć to pismo:
 
                  
Biegał pan dyrektor po szkole scenicznym szeptem ogłaszając: „Łódź ją załatwi, Łódź ją załatwi...”.
 
Tymczasem nadchodzi odpowiedź pozwanego na pozew:
           
           
 

Wiecznie się stawiam do roboty urąbana; wiecznie dyrektor zakładu pracy jest w tej kwestii bezsilny, no po prostu – rozpacz.
 
Maleńki, kiedy przyjdzie twój czas...
 
Rozprawa w Sądzie zakończyła się umorzeniem, bo ja już pracowałam, a nie chciałam dłużej ciągnąć sprawy... Jakże mi dyrektor dziękował...
 
Poza tym, że kłamał, iż świadczyłam pracę, poza tym, że nie ma prawa wypowiadać się o stanie mojego zdrowia, poza tym, ze nikt, oprócz mojego lekarza i mnie nie ma prawa mówić o moim stanie zdrowia, to prawie wszystko się zgadza. Nie wspomniał o śmierdzących nogach.
 
Zarządzenie.
 
                      
 
Proszę zwrócić uwagę, że nie ma mnie na liście. Już mnie uśmiercił. Przyszłam jednak na radę. Próbował mnie wyprosić. poprosiłam o polecenie na piśmie. Po godzinie  wrócił  i bez słowa zaczął radę. Ciężkie konferencje telefoniczne musiały się odbywać. Mógł był chociaż przeprosić zebranych za spóźnienie.
 
Łódź mnie nie załatwiła.
 
 To pismo będzie bardzo ważne:
 
                   
 
  
8. listopada mają miejsce badania profilaktyczne. Lek. Kurzela zbadał mnie, laryngolog również. Nie otrzymałam jednak zaświadczenia o braku przeciwwskazań do pracy. Lek. Kurzela skierował mnie na badania specjalistyczne, jednocześnie wyznaczając konkretnego specjalistę, do czego nie miał prawa.
Odbyłam specjalistyczne badania, jednak nie u wyznaczonego specjalisty, lecz u tego, u którego się leczę.
 
Dnia 4. grudnia lek. Kurzela zakwestionował badania specjalisty i 
wystawił mi następujące zaświadczenie:
 
                     
 
             Tak się robi.
Zaświadczenie zostało mi wręczone bez słowa.
 
Całe szczęście, że taksówka przyjechała szybko i że w „Medyku” był wieczorem lekarz-neurolog. Tam straciłam przytomność.
Dziękuję ci, doktorze K.
 
 Ciśnienie, które zawsze miałam w normie, podskoczyło tak, że dr D-G wzywała pogotowie. Na szczęście przy „Medyku” mieszka Matka Jakuba, więc razem z nim zajęli się mną.
Zgłosiłam wypadek przy pracy. Po zapoznaniu się ze sprawą Społeczni Inspektorzy Pracy zrezygnowali ze swoich funkcji... Protokół podpisał Tomasz Stasiak; zdaje się – pracujący w MZK kolega Włodarczyka, oskarżony później o defraudację...
 
 Zwróciłam się , tym razem ja się zwróciłam do WOMP o ponowne badanie:
 
                   
 
                   Oto treść zaświadczenia:
 
                 
 
 
W praktyce niezmiernie rzadko zdarza się, żeby lekarz podważył opinię innego lekarza. Tym razem tak się stało. Mogą mi Państwo wierzyć, nigdy przedtem nie byłam tak dokładnie przebadana. Oprócz badań laboratoryjnych – wszyscy możliwi specjaliści. Lekki niedowład prawej strony ciała, jakiego doznałam przy gwałtownym skoku ciśnienia 4. grudnia cofnął się. Niemniej jednak, nadal pozostaję pod opieką neurologa.
         W archiwum WOMP znajdują się pisma, które poza moją wiedzą kierował lek. Kurzela.
Po raz drugi tak się zdenerwowałam podczas posiedzenia Rady Pedagogicznej w 2009 roku. Ale  o tym - gdzie indziej.
 
To był drugi raz z pana powodu, panie Włodarczyk, i ostatni.
 
 
Trzy lata trwała moja walka o zwrot kosztów, które poniosłam w związku z podróżami na wspomniane badania. Ostatecznie pan Zbigniew Włodarczyk nakazał zwrócenie należnych mi pieniędzy, ale nie myśl, drogi Czytelniku, że miałam siłę walczyć jeszcze o odsetki; bo jej nie miałam. Tym systemem bezprawnie pan Włodarczyk zaoszczędził sobie jakieś moje marne grosze. Ale o finansach będzie w innym rozdziale.
 
J. Wojnarski nazwał cię, Włodarczyk, podobno – jebanym cwelem. Jakże był miły. Nie chcę wiedzieć, jak cię inni nazwą.
 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz